RECENZJA: Botoks (serial) 0
Dostać obuchem przez łeb to uczucie wielce nieprzyjemne. A dostawać nim ustawicznie to już szczyt cierpienia. To właśnie czujemy oglądając serial Botoks i, jak mówią słuchy, w przypadku filmowego pierwowzoru dyskomfort jest jeszcze większy.
Wątków mamy kilka. Zdecydowanie najlepszym z nich – bo i najbardziej stonowanym – jest opowieść o transseksualnym Marku, który stara się o zmianę płci. Historia Marka kryje w sobie spory potencjał, który w dużym stopniu został przez Vegę zrealizowany. Jest to nawet zaskakujące, biorąc pod uwagę finezję pozostałych elementów fabuły. Niestety już w trzecim odcinku wątek Marka schodzi na dalszy plan i zaczyna się jazda bez trzymanki: od kopulacji z najlepszym przyjacielem człowieka po szyszkę w, wybaczcie język, dupsku. To wszystko soczyście okraszone „kurwami”, no bo jak inaczej. Zresztą wkładanie sobie tego i owego w odbyt jest tu zdecydowanie stałym motywem, który towarzyszy na od odcinka do odcinka. Pochwa jest tu jakby zaniedbana, ale i ona znajduje swe miejsce.
Lekarze są u Vegi kliką zboczeńców, którzy prawo i moralność mają tam, gdzie inni szyszki. Doprawdy fascynujące jest to, jak Vega łączy tani sensacjonizm z łopatologiczną publicystyką, zwłaszcza w kwestii aborcji – reżyser zapewnia nam nawet jednookie płody. Krew i inne płyny fizjologiczne leją się strumieniami. Sprawia to wszystko wrażenie nowoczesnego freak show, bo i intencje przyświecające reżyserowi są podobne. A pomiędzy kolejnymi scenami w tym kalejdoskopie dziwów i obrzydliwości, widać scenopisarską fastrygę. Ale pruje się to wszystko w szwach: film nie daje rady opowiedzieć historii bez klisz i rażących uproszczeń. Oto szpetnej dziewczynie z nizin po kilku operacjach plastycznych wraz z transformacją w pięknego łabędzia zmienia się też psychika: staje się niemalże salonową lwicą. Pani urolog wyrzucona z pracy w mgnieniu oka przekwalifikowywuje się na chirurga plastycznego tak dobrego, że od razu publikują ją w Nature.
Mamy wreszcie toporne przesłanie, będące logicznym przedłużeniem mało subtelnego moralitetu antyaborcyjnego: otóż największym szczęściem każdej kobiety jest słodki dzidziuś, a jeszcze lepiej, jak to mówią w statystyce, kohorta noworodków.
Na szczęście w odcinku finałowym możemy odetchnąć na chwilę od vegowskiej pulpy i kloacznego humoru, a nawet dydaktyczny smrodek nie kręci już tak w nosie. Istotny staje się znów wątek Marka, który otrzymuje nieoczekiwane, mocne zakończenie. Trochę tu płytkiego pojmowania katolicyzmu (który razi nawet mnie – niekatoliczkę), a przez chwilę czujemy się, jakby za kamerą stanął Michael Bay – brat Vegi z innej matki. Ale, naprawdę, jest to jedyny dobry wątek, który przy całym rozgrywającym się w tle karnawale płodów, penisów i popijawy zaskakuje wyczuciem w podejściu do transseksualizmu.
Ponoć botulina, zwana powszechnie botoksem, to jedna z najstraszniejszych trucizn świata. Wystarczy jedna milionowa część grama i po człowieku. Otóż serialowy Botoks raczy nas umysłową botuliną w ilościach niekiedy wymykających się ludzkiemu pojmowaniu. Pozostaje pytanie: czy dla jednego dobrego wątku jesteście gotowi na iniekcję?
Moja ocena: 5/10.
Moje zdanie jest takie że serial jest ciekawszy od filmu .Jest bardziej rozbudowany i lepiej się ogląda ;)