Łabędzi śpiew, czyli wiele hałasu o nic. 7
Kiedy Terrence Malick po blisko 20-letniej przerwie nakręcił wybitną Cienką czerwoną linię wielu z krytyków i widzów była mocno zawiedziona. Taka przerwa zwiastować powinna dzieło idealne, co według niektórych nie zostało spełnione. Kiedy Cameron po 12 latach nakręcił dobrego Avatara, film z miejsca stał się wielkim filmem pod każdym względem. Niestety niezasłużenie, bo nowy film reżysera Titanica to żadne arcydzieło! To film solidny, ale nie wybitny. Cała masa ludzi nabrała się na niesamowicie dobrze wykalkulowany chwyt marketingowy. Spirala zainteresowania była tak mądrze nakręcana, że film odniósł niebagatelny sukces, pomimo tego, że jest znacznie więcej lepszych filmów.
Moja recenzja mogłaby się zakończyć na wymienieniu kilkudziesięciu innych tytułów, z których James Cameron ściągnął różne pomysły, posklejał w całość i zrobił z tego wielką, filmową hybrydę. Nie oszukujmy się. To co zobaczyliśmy w Avatarze było już w kinie wiele razy. Może młodsza widownia tego nie zauważy, ale obeznani w temacie kinomani na pewno. Mordowanie Indian w Ameryce, historia rodem z Pocahontas, coś z Władcy Pierścieni. Pod tym względem Avatar jest filmem błahym i mało ciekawym.
Dochodzę także do pewnego wniosku, że realizacja tego filmu wyprzedza sam film. Widziałem jak obraz ten był kręcony i to naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. To co zobaczyłem na ekranie, już nie tak bardzo. Efekty specjalne robią wrażenie, ale pod żadnym względem nie są nowatorskie. Na'vi są bowiem stworzone na wzór Golluma. Cała planeta Pandora to zwykła dżungla, do której dodano kilka efektownych kolorów i niezwykłych stworzeń, co samo w sobie nie jest pomysłem genialnym. To samo stworzył Peter Jackson w King Kongu. Rozmach robi wrażenie, ale jest to przysłowiowy łabędzi śpiew, bo w czasie tych 12 lat można było wymyślić naprawdę coś znacznie lepszego.
Fabuła filmu zawiera wprawdzie w sobie ważne tematy, ale całość ani nie poucza, ani nie wzrusza. Film ogląda się przyjemnie. 2,5 godziny mijają bardzo szybko. Avatar to wielkie wydarzenie, które jako sam film nie zasługuje na te wszystkie zachwyty, a już na pewno nie na miano najbardziej dochodowego filmu wszechczasów. To prosta opowieść opakowana w niezwykle efektowne opakowanie. Jakby bobas kierował Ferrari. Efekty specjalne są wyśmienite, choć w pewnych momentach ich natężenie jest przesadzone. Całość stworzona w komputerze na tle green screenu, to sztuczka stara jak świat, która spycha niestety w otchłań zdjęcia kręcone w plenerze, co w tym filmie widać w szczególności.
Konkluzja mojej recenzji jest taka, że Cameron nigdy wybitny reżyserem nie będzie. Jego następny film nie okaże się takim wielkim sukcesem, bo ludzie w końcu przejrzą na oczy, że sława Avatara znacznie wyprzedza jego jakość. Jak dla mnie nowy obraz Camerona jest filmem podrzędnym, w porównaniu z tym, co stworzył Jackson we Władcy Pierścieni. Wiele hałasu o nic. Szkoda tylko, że cierpią na tym filmy świeże i po prostu lepsze.
Opinii, a opinii, spodziewałem się dużej ilości komentarzy, ale tyle? Ho ho. Moja ocena jest nadal 6, a dlaczego? Wynika to pewnie z tego, że nie przepadam za filmami robionymi tylko dla efektów wizualnych, zaś ta szóstka to docenienie wkładu artystycznego i wizualnego. Niestety, ale mam odmienne zdanie na temat sztuki filmowej. Film musi zawierać wszystkie podstawowe elementy, ale przede wszystkim musi mieć aktorstwo i scenariusz.