Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Człowiek, który zabił Don Kichota 1

Wielka fantazja i wyobraźnia łączy się z ryzykiem o podobnych rozmiarach. To widać w przypadku brawury twórczej Terry'ego Gilliama. Jego twórczość rozbita pomiędzy apokaliptyczną, alternatywną wizją świata, a plecionką absurdalnego humoru i totalnego nieposłuszeństwa narracyjnego, wymaga ogromnego samokrytycyzmu i wielkiej sztuki niezdekoncentrowania się. Niestety w przypadku Człowieka, który zabił Don Kichota nie udało się tego uzyskać – mamy szamotaninę pomysłów i finalnie niezgrabny film o wątłej granicy między rzeczywistością, a fikcją twórczą z próbami autotematycznej i zdystansowanej historii filmu w filmie.

Toby jest zdolnym, ambitnym twórcą, który miał tworzyć prawdziwe kino, ale ostatecznie zajmuje się robieniem kolejnej reklamy. Nie widać w nim zaangażowania, żadnej wiary w artystyczną przygodę, ma świadomość jakimi podrobami się zajmuje. Co z tego, że ma własnego masażystę, wszyscy wychwalają jego wyobraźnię i talent. Jest znudzony i poirytowany. Pewnego dnia, kiedy niezainteresowany rozmowami przesiaduje z ludźmi z branży (bo tak trzeba), przypadkowo wpada mu w ręce płyta z jego pierwszym filmem zrobionym jeszcze w szkole filmowej, kiedy to czuł, że może kinem zmieniać świat. Adekwatnym do fabuły filmu będzie określenie jego stanu z tamtych lat – donkiszoteria. Nakręcił wtedy swój debiut w tym samym miejscu, w którym jest obecnie, czyli w Hiszpanii. Był to film na podstawie literatury Miguela de Cervantesa, Don Kichot. Toby szukał naturalizmu, wiedziony intuicją młodej i żarliwej duszy nakręcił film z malutkim budżetem, gdzie aktorami byli mieszkańcy miasteczka. Po obejrzeniu płyty wraca w te rejony i okazuje się, że jego film zmienił życie części jego bohaterów nieodwracalnie, a jeden z nich, który grał wtedy Don Kichota, dalej się za niego uważa. Toby od tego spotkania po latach nie będzie mógł narzekać na nudę w swoim życiu.

To mogłaby być naprawdę widowiskowa historia, gdzie niemalże jak w literaturze, z której czerpie film, tak i na ekranie obejrzymy walkę wyobraźni z realizmem. I jest ona obecna, ale w tak nierównej i nieprzekonującej formie, że nie dajemy się wchłonąć w ten świat, tak jak Toby w XVII-wieczną La Manchę. To jednak porażka filmowa w innym charakterze, kiedy ma się świadomość do jakich kaskaderów należy reżyser. Za dużo pomysłów, za mało energii na ich realizacje kończy się "scenami klonami", a Adam Driver oczywiście doskonale szarżujący, przy którymś już z rzędu regularnym zdziwieniu abstrakcją sytuacji, w której się znalazł, podkreśla tylko wielką chęć czarowania, ale nieudaną z powodu braków w baku. Żarty się zapętlają, a wszystko wydaje się być tak tekturowe, że nie czujemy tego pięknego szaleństwa i obłędu jaki towarzyszy bohaterom i wydarzeniom. Jest dynamicznie, ale finalnie nudno, gdyż wszystkie próby zastosowania irracjonalizmu ze świata Monthy Pythona też są albo zachowawcze, albo po prostu nieskutecznie. Cyrk nie podlatuje do góry.

Autotematyzm, mruganie okiem w stronę środowiska filmowego, jego zepsucia, rozpasania, rozpusty i symulanctwa na przykładzie reklamy jako tworzenia wielkiej sztuki (a są tu tylko wielkie pieniądze), też się nie przebija prócz kilku witalnych epizodów. Wydaje się, że Gilliam dość filuternie próbuje wysłać sygnał, że może w powstaniu dzieła mogą przeszkodzić wielkie absurdy, jeszcze większe, niż w jego osobistym przypadku. To akurat ciekawy trop rzucony widzowi. Tylko, że reżyser sam nie umie podążać nimi i się permanentnie gubi. Przerysowanie jako jego znak firmowy też wypada blado.

Dosyć smętne oblicza będzie miał widz, a przede wszystkim entuzjasta nieprzewidywalnego Gilliama po projekcji. No niestety, Don Kicha.

Ocena: 5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 1

ZSGifMan

Raczej nie grozi mi oglądanie tego "filmu", zupełnie nie moje rewiry ;)
Napisałaś: ocena 5/10, gdy tymczasem strona filmu ma ocen… zero!

Proszę czekać…