Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Bohemian Rhapsody 1

Show must go on! – słychać podczas jednego ze zainscenizowanych koncertów w filmie Bohemian Rhapsody. I tak się dzieje – show trwa. Od jednego koncertu do drugiego, bo tego co się (nie)dzieje pomiędzy występami, czyli roztrzepanego, anegdotycznego scenariusza nie da się zagłuszyć żadnym wielkim i głośnym utworem zespołu Queen. Poprawne, w łatwy sposób epickie i wizualnie spełnione. Piękne naczynie, ale nie pożywimy się jego zawartością, bo zionie pustką.

W błyskawicznym tempie podróżujemy od Farrokha Bulsary do zmiany na Freddie Mercury. W jednym momencie widzimy chłopca uwikłanego w swoje pochodzenie, niewidzącego autorytetu w rodzicach, chcącego czegoś więcej. Wygląda jak historia jedna z wielu. Włóczy się po klubach, jest pewny siebie, przebojowy i akurat trafia na koncert zespołu, z którym sympatyzuje, kiedy odpada im główny członek – wokalista. Bardzo dziarsko zajmuje jego miejsce i nie powątpiewamy ani przez moment, kto będzie w tym zespole charyzmatycznym liderem. Mimo nieustannych deklaracji Freddiego o zespole jako synonimie rodziny, sytuacja ewoluuje. To on jest wyrazisty, to on wszystko załatwia i ryzykuje wielokrotnie w kontaktach z wytwórniami. Wygląda to jak sielanka – od zera do bohatera. Nie widzimy prócz małych, chwilowych zadraśnięć, jakichkolwiek trudności zespołu z dotarciem na szczyt. Jak gdyby pstryknięcie palców wystarczyło, by zostać zespołem The Queen. Ta prędkość opowiadania nie dodaje gazu historii i nie daje miejsca na więcej, ciekawiej. To się odwraca wręcz przeciwko filmowi – nie buduje więzi, nie pokazuje supłów, komplikacji, sytuacji ekstremalnych. Pomnik zostaje wybudowany w bardzo prosty i niefinezyjny sposób – poprzez naśladowanie koncertów z wielotysięczną publicznością.

Ten film pomiędzy występami nie żyje. Tylko sentymentem i rozmachem chce kupić widza. Co jest kapitalnie proste, wręcz prostackie w swojej intencjonalności. Sam film forsuje myśl o zespole jako kolektywie, który tworzy kilku członków i zwraca uwagę na egoizm głównego bohatera jako sprawę, która zżerała zespół. No i tego egoizmu nie uniknięto w Bohemian Rhapsody. Zapomina się lub ignoruje albo brakuje pary, fantazji na opowiedzenie historii. Cały nacisk, uwagę stawia się na postać Freediego. Jest to uzasadnione na poziomie wiarygodności losów Queen, ale w filmie jest przyznaniem się do bezsilności w prowadzeniu narracji. Nie ma w tym wielkiego filozofowania na temat dominacji w zespole, jakiś tez, przemyśleń, tylko jak najwierniejsze wcielenie się w rolę głównego bohatera przez aktora Rami Maleka (który gimnastykuje się i radzi sobie doskonale). Jest on wyrazisty, z temperamentem – reszta to pastele. Takie zagranie miałoby sens, jeżeli wpisywałoby się w jakiś spójny dyskurs prowadzony tutaj, ale intencje są o wiele bardziej trywialne – to wymaga najmniej wysiłku.

Niestety to historia tak linearna, że nawet w połowie nie oddaje żaru prężnych, muzycznych biografii. Odtwarza historię zaspokajając zmysł wzroku i słuchu, ale nie zrywając się nawet na chwilę z łańcucha artykułów z tanich szmatławców. To powinien być silnie zbudowany film, a nie odcinek programu Twoja twarz brzmi znajomo. Jest to opowieść tak ulizana, że kłótnie zespołu z wydawcami to szczypanie, a rozpustne i bujne życie naszego bohatera to after braci Golec. Jest w tym filmie scena, kiedy Freddie Mercury jest wściekły na konserwatywne i bezpieczne podejście agenta do pomysłu połączenia rocka z operą. Artyście chodzi o odcinanie się nieustannie od przyzwyczajeń! Myślę, że z podobną złością zareagował, by na ten film. Bo dokładnie to właśnie ma tutaj miejsce. Wszystko na pierwszym biegu, w folii bąbelkowej, bez wizjonerstwa, które przecież było jedną z najważniejszych cech zespołu, o którym film opowiada. Niestety, autorzy nie mają co śpiewać po tym filmie We are the champions.

Ocena: 3/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 3

Anonimowy

Podchodząc do tego filmu trzeba mieć na uwadze, że pieczę nad nim sprawuje zespół [czyt. Brian, oczywistość]. Znając Briana można wiedzieć, czego się spodziewać. "Bohemian Rhapsody" napisał kto inny, chcę przez to powiedzieć, że najbardziej kreatywne, artystyczne podejście przejawiał Freddie. Brian jest fizykiem, potrafi świetnie zagrać, ale trzyma się nut – tak samo tutaj: możliwe (bo jeszcze nie oglądałam), że film jest ślamazarny i bezpieczny, ale widać też oddanie szczegółów innego rodzaju, np. dbałość o odwzorowanie postaci czy idealne ustawienie kubków na fortepianie podczas Live Aid. Ja się wolę cieszyć, że film w ogóle po tylu latach powstał, a po tych miesiącach od rozpoczęcia zdjęć zdążyłam się już odpowiednio nastawić – wolę obejrzeć go z pozytywnym nastawieniem, obejrzeć pewnego rodzaju punkt widzenia Briana (jego decyzje odnośnie tego filmu też mogą coś o nim powiedzieć, a on to też w końcu część zespołu), zamiast wzywać Posejdona i armię ogrów na pomstę filmu, który nie jest równie dobry jak tytułowa piosenka (co było do przewidzenia, więc po co się denerwować).

ZSGifMan

Ciekawe czy oddadzą klimat tego zespołu i charyzmę Freddiego?

ferhin2

ten wąs nie pasuje do głównego aktora.

Proszę czekać…