„Bad Boys: ride or die” jest gangsterskim produkcyjniakiem, który poza gwiazdorską obsadą nie wyróżnia się niczym szczególnym 4
„Śniło mi się, że byłeś osłem, a ja twoim właścicielem.” - wyznaje Marcus koledze „po pałce” - Mikowi. Obaj są doświadczonymi gliniarzami wciągniętymi do służby przez kapitana Cowarda. Ich przełożony nie żyje, ale teraz usiłuje się go wrobić w proceder korupcyjny sprzed lat. Moralni spadkobiercy czują nagłą potrzebę rehabilitacji szefa. W tym postanowieniu są jednak odosobnieni. Wszystko wskazuje na to, że w „firmie” działa kret, który informuje zabójców Cowarda o tym, jakie kroki podejmą jego mściciele. Im przyjdzie zatem zmagać się z wyjątkowo niesprzyjającymi okolicznościami. Panowie znają się od dawna. Marcus właśnie był świadkiem na ślubie Mike’a. Podczas gdy pan młody przyrzekał wierność małżeńską - jego druh wygłaszał laudację weselną. „Nie przepuściłeś przedtem prostytutce, ani nawet mojej siostrze…” - pogrąża siebie i kumpla Marcus. Widząc zdezorientowane miny gości oraz swojego przyjaciela zdaje sobie powoli sprawę, że przypadkowo wyszedł na osła.
Policyjny duet trafia na świadka, który może obnażyć tezy prokuratorskiego śledztwa. Jest nim przypadkowo nieślubny syn Mike’a. Armando trafił za kraty i odsiaduje długi wyrok. Chłopak zna tajemnice mafii. Wie, że kapitan Coward jest niewinny, zaś przeciwko niemu została ukartowana intryga . Armando może rozpoznać mężczyznę, który montuje „przekręt” przeciwko nieboszczykowi, by zbezcześcić jego pamięć. Dla byłych podwładnych Cowarda Armando jest bezcennym odkryciem. Policjanci za wszelką cenę chcą go wyrwać z więzienia i wykorzystać we własnym interesie. „Zrobiłem w życiu kilka błędów.” - przyznaje samokrytycznie Mike. „W tym mnie”- nie może sobie odpuścić ironii jego syn.
Twórcy serii spod szyldu „Bad Boys” uparcie trwają w przeświadczeniu, iż nośna marka za każdym razem zagwarantuje finansowe oraz artystyczne powodzenie. Wpompowane w przedsięwzięcie miliony liczone w dolarach, zaangażowane w projekt gwiazdy muszą wszak przynieść spodziewany sukces. Gorzej, jeśli do już kiedyś zdyskontowanego pomysłu nie zechce się dodać wartości ambitniejszych, jeszcze nieprzerabianych. „Bad Boys: ride or die” jest gangsterskim produkcyjniakiem, który poza hollywoodzką obsadą nie wyróżnia się niczym szczególnym. Może tu paść kilkadziesiąt nadprogramowych strzałów, ktoś zdzieli przeciwnika łokciem zamiast kolanem, dachować będą samochody coraz lepszych marek. Do przedmiotu rzeczy nie wniesie to nic konkretnego. Will Smith oraz Martin Lawrence nie ukręcą ze scenariuszowego gniota wiele więcej niż już kiedyś uczynili. Zwłaszcza drugi z aktorów tocząc samotnie pojedynek na miny ze samym sobą idzie utartą drogą Luisa De Funesa, który z niniejszego procederu uczynił gatunek wyjątkowy. Lawrence de facto błaznuje, niewiele wnosząc do istoty filmu w reżyserii belgijskiego tandemu Bilall Fallah & Adil El Arbi.
Zapalczywi policjanci za wszelka ceną chcą stoczyć nierówną rozgrywkę na swoich warunkach. Marcus ma przekonanie o swoich niestereotypowych właściwościach. Chciałby pokonać wrogów siłą perswazji, nie przemocy. Gdy naiwnego policjanta zaatakuje krwiożerczy aligator, Marcus będzie usiłował prowadzić z napastnikiem negocjacje. Z chwilą, kiedy agresor nie usłucha spolegliwych argumentów, policjant wykrzyczy w jego kierunku: „jesteś rasistą!”. Istotnie, Marcus to osoba czarnoskóra. Smutne, że w szeroko reklamowanej produkcji jednym z niewielu weselszych momentów będzie niepoprawnie polityczna fraza.
Dziękujemy za seans sieci Cinema City
Początek kiepski, przekombinowane żarty ale za to sporo akcji