Hitchcock przepisany kropka w kropkę. Casus "Psycho" Van Santa. Anachronizm, nie nostalgia. 4
Nowa wersja klasycznego filmu Rebeka jest niemalże repliką widowiska Hitchcocka z 1940 roku. Mamy tutaj casus Psycho w reżyserii Gusa Van Santa. Twórcy ani nie wpisują treści pierwowzoru w ramy obecnie modnych dyskursów, ani też nie wchodzą w dialog z filmem Hitchcocka. Ich autorskość objawia się jedynie w zamknięciu fabuły Rebeki we współczesnych chwytach montażowych oraz równie teraźniejszym języku wizualnym. Wszystko, co zalicza się do treści scenariusza, zostało przepisane kropka w kropkę. Jednak – chciałoby się powiedzieć: “na szczęście” – twórcy zrozumieli, w czym tkwi siła jednego z najważniejszych dzieł Hitchcocka.
Rebekę A.D. 2020 napędza nie nostalgia, lecz anachronizm. Już sam film Hitchcocka był adaptacją powieści Daphne Du Maurier pod takim samym tytułem. W kolejnych dekadach powstało kilkanaście innych filmów na małe i duże ekrany, których twórcy na różne sposoby podchodzili do treści literackiego pierwowzoru (w latach 60. XX wieku zrealizowano nawet bollywoodzki wariant tej historii). Netflix wolał jednak nie ryzykować. Wziął to, co sprawdzone: Rebekę w reżyserii Alfreda Hitchcocka, która również współcześnie budzi podziw i uznanie. Najnowsze widowisko z platformy Netflix perfekcyjnie odhacza wszystkie wydarzenia z macierzystego tekstu. Nawet aktorzy zostali dopasowani tak, aby zbytnio nie kontrastowali z obsadą oryginału. Ostatecznie cała konstrukcja stąpa na cudzych nogach i tylko czasem, bardzo niepewnie dodaje coś od siebie.
Widowisko rozpoczyna się niczym popularne harlequiny. On – wpływowy bogacz, ona – szara myszka z niższych klas społecznych, prawdziwy Kopciuszek (skądinąd odtwórczyni głównej roli, Lily James, grała tę baśniową postać w niedawnym reboocie Disneya). Między parą szybko nawiązuje się sensualny romans pośród słonecznych plaży Monte Carlo. Hitchcock, a za nim Ben Wheatley, nie byliby jednak sobą, gdyby pozostawili ten wątek w szufladce gatunkowej klasycznych melodramatów czy romansów. Zatem w związku głównych bohaterów pojawia się pewien zgrzyt. Maxim de Winter (Armie Hammer) niedawno stracił żonę, tytułową Rebekę. Jego nowa małżonka jeszcze nie wie, że wkrótce zostanie porównana przez większość społeczeństwa do zmarłej kobiety. Melodramatyczna treść stopniowo przeistoczy się w gotycki thriller, kryminał, a nawet dramat sądowy. Kim była Rebeka? W jakich okolicznościach zmarła? Dlaczego jej widmo stale nachodzi związek małżeński głównych bohaterów? Po nitce do kłębka..., poznacie odpowiedź na każde z tych pytań.
Można zarzucić twórcom Rebeki realizację odtwórczego filmu, na który czekała najwyżej niewielka grupa widzów. Można też ich pochwalić za zrozumienie przekazu Hitchcocka, a przynajmniej zaakcentowanie tego, co w filmie mistrza suspensu było najważniejsze. Ile powstało już remake’ów albo rebootów, których twórcy mieli za nic treść pierwowzoru? Niech nowy Koszmar z ulicy Wiązów, amerykańska wersja Oldboya albo Mumia z Tomem Cruisem będą tego najlepszym przykładem. W filmie wyreżyserowanym przez Bena Wheatleya tytułowa Rebeka znów jest najbardziej nieobecną główną bohaterką w historii kina, tak samo zresztą, jak miało to miejsce u Hitchcocka. Bo chociaż nie widzimy jej nawet przez ułamek sekundy, to jednak widmo kobiety wciąż nawiedza ekran oraz występujących na nim bohaterów. Widmo przerażające, bo nienamacalne, a jednak sprawcze; niewidoczne, a jednak zauważalne; aż w końcu: nieme, a jednak wypowiadające się przez usta innych osób. Widmo zdolne do wszystkiego. Dodajcie do tego olbrzymi brytyjski dwór, niepokojące osoby w służbie jego lordowskiej mości, dramat psychologiczny w głowie głównej bohaterki, a wyjdzie wam z tego niemal idealny thriller z gotyckim zacięciem.
Tak skonstruowana postać tytułowej Rebeki pozwala przemycić do filmu wyraźnie zauważalny kontekst poróżnienia oddalonych od siebie klas społecznych. Pani de Winter (Lily James) nie ma łatwego życia na dworze Manderley. Kolejne osoby z kręgów brytyjskiej arystokracji próbują przyprawić ją o iście gombrowiczowską gębę zmarłej Rebeki. Służba nie potrafi z kolei zaakceptować obecności w posiadłości kogoś, kto jeszcze niedawno reprezentował z nimi tę samą warstwę społeczną, a teraz uchodzi za najważniejszą osobę na dworze. Pani de Winter stopniowo wpada w sidła etyki brytyjskich salonów, równolegle zmagając się z własnym uczuciem do oziębłego Maxima. Taka presja zwykle prowadzi do nieszczęścia...
Widowisku Hitchcocka przydałaby się restauracja pierwszego aktu. Sekwencje na dworze zostają niesłychanie przeciągnięte, co oczywiście miało w intencji reżysera budować klimat tajemnicy i prowadzić do finałowego “trzęsienia ziemi”, ale jednak najgorzej przetrwało 80-letnią próbę czasu. Niestety, ten fragment Rebeki twórcy przepisują bez mrugnięcia okiem i nawet we współczesnych szatach może on dosyć dotkliwie zmęczyć widzów. Tym bardziej, że napięcie z macierzystego materiału tutaj zostaje odtworzone najwyżej połowicznie, a nawet wcale. Żadnego wrażenia nie wywołuje amok pani Danvers (Kristin Scott Thomas), która w pewnym momencie paranoicznie myli panią de Winter ze zmarłą Rebeką. A przecież to on stawiał kropkę nad "i" w rozwijającym się wątku zmarłej arystokratki.
Twórcy biorą sprawy w swoje ręce dopiero w ostatnich minutach filmu. W finałowej sekwencji mocno trzęsą całym pudełkiem co w końcu, po niemal dwóch godzinach seansu, wywołuje w widzu upragnione napięcie oraz niepokój.
Współczesna Rebecca posiada przepiękną scenografię, ale co z tego, skoro nie mówi nic ponad dzieło Hitchcocka. Równie dobrze można sięgnąć po widowisko z 1940 roku. Ogromnie się tutaj rozczarowałem scenarzystką Jane Goldman, której wcześniejsze filmy albo nie musiały narzekać na brak oryginalności (Kingsman: Tajne służby), albo wzorowo dostosowywały się do reprodukowanych wzorców gatunkowych (Kobieta w czerni). W Rebece tego pierwszego nie znajdziecie wcale, drugie zostało podane razem z gotową i starszą o 80 lat treścią. A szkoda, bo bardzo plastyczna figura Rebeki oraz finałowa konkluzja aż prosi się o przeniesienie w nowe czasy. Netflix wybrał jednak bezpieczniejszą opcję zrealizowania filmu i wpadł w te same sidła, co kilka lat wcześniej Gus Van Sant.