K.

@missblair

Aktywność

Kiedy Paryż wrze (1964)

Kiedy Paryż rozczarowuje. – Niestety, to chyba pierwszy film z Audrey, który mnie rozczarował.
"Śniadanie u Tiffany’ego", "Rzymskie wakacje" i "Sabrina" (dokładnie w tej kolejności) to dla mnie filmy piękne, zabawne, czarujące i chętnie do nich powracam. "Paryż…" był pierwszym z drugiej 'trójki' filmów wytwórni Paramount, które pozostały mi jeszcze do obejrzenia. Pozostałe tytuły to "Wojna i pokój" oraz "Zabawna buzia". Szczerze mówiąc od początku byłam nastawiona, że zapewne nie zachwycą mnie, jak te trzy obejrzane wcześniej. Aczkolwiek Audrey to Audrey, więc po filmie z jej udziałem spodziewałam się co najmniej bardzo dobrej rozrywki! Ta, którą otrzymałam była na dosyć średnim poziomie…
Fabuła zakręcona jak chińskie zero. Pisarz-plejboj, w średnim wieku, wynajmuje młodszą kobietę-maszynistkę, żeby pomogła mu w przepisaniu scenariusza… którego, jak się okazuje, jeszcze nie ma! Od tego momentu fabuła przebiega dwutorowo. Jedna płaszczyzna to rzeczywistość, w której wspomniana dwójka wspólnymi siłami stara się napisać owy scenariusz. Druga płaszczyzna to ich fikcja, bogato inspirowana rzeczywistością, bowiem bohaterami scenariusza stają się sam pisarz i jego asystentka. Niemal do ostatnich chwil, fikcja i rzeczywistość towarzyszą sobie na ekranie i uzupełniają się – wydzwaniający producent staje się fikcyjnym stróżem prawa, a romans z kart scenariusza przeradza się w prawdziwy.
"Kiedy Paryż wrze" zawiera elementy humoru, względnej grozy, jakiejś akcji, zwrotów akcji, zwrotów tychże zwrotów akcji, et cetera. Jest wątek romansowy, kryminalny, fantastyczny. Do wyboru, do koloru. Aczkolwiek… jakoś za dużo tego. To, co miało bawić – wydaje się mało śmieszne, to, co miało nadawać akcji tempa – nuży. Mam wrażenie, że scenariusz "Paryża…" jest niemal równie tragiczny, jak scenariusz nad którym głowili się jego główni bohaterowie.
Jeśli chodzi o aktorstwo – ktoś trafnie ujął w komentarzach na filmwebie: "Audrey robi to co zwykle – ładnie wygląda". Miałam wrażenie, że w tym filmie praktycznie wciąż tylko otwierała szeroko oczy i usta, wydawała z siebie krzykliwe 'och!', uśmiechała się, wdzięczyła… i tyle. Postać Holdena to typowy pisarz-narcyz, przekonany o własnym nieodpartym uroku, z zamiłowaniem do pięknych kobiet i alkoholu. Zdecydowanie bardziej wolę te cechy w wydaniu Hanka Moody’ego (bohater serialu "Californication"), aczkolwiek Holden wypada całkiem przekonująco i jest zdecydowanie barwniejszy niż jego towarzyszka z planu.
Najbardziej broni się tutaj muzyka. Utwory są całkiem przyjemne dla ucha i nieźle współgrają z ekranową historią. Na plus zasługują też zdjęcia, chociaż akcja fabuły gna przed siebie tak chaotycznie, że nie zdążyłam nacieszyć oczu ładnymi widokami i poczuć uroku tytułowego Paryża. Za dużo wrzenia, aż wykipiało mi bokiem ;-).

Zakochany Nowy Jork (2008)

Nowy Jork czy Paryż (subiektywne wrażenia)? – 'Paris, je t'aime’ oglądałam dość dawno, ale najbardziej zapadł mi w pamięć segment z Portman. Lubię takie historie, proste, a jednak pięknie opowiedziane. Najbardziej zachwycił mnie tekst postaci Portman, ten o porach roku, przemijającej miłości i sam monolog jej filmowego chłopaka. Piękne. Magia w słowach.
Przypominam sobie, że jeszcze historia małżeństwa, w którym bodajże żona była śmiertelnie chora (?) mnie zauroczyła. I chyba jeszcze jeden fragment mi się spodobał, ale nie jestem w stanie teraz odświeżyć pamięci.

Co do 'New York, I love you'… Na wstępie – cholernie spodobał mi się motyw przyjezdnej kobiety, która stanowiła spoiwo łączące historie wszystkich tych ludzi. W porównaniu z pierwowzorem jest to pomysł przydatny i oryginalny (bo wielu zarzuca wtórność i naśladownictwo, ale sądzę, że czasem niełatwo o nowatorskie pomysły; mnie to bynajmniej nie przeszkadzało). Wątek z Bradleyem Cooperem i tą blondynką kojarzył mi się z filmem 'Unmade Beds' (cały motyw z romansem Very, bardzo subtelne i magiczne sceny erotyczne, bazujące często na niedopowiedzeniach, polecam obejrzeć!). Historia ze śpiewaczką, chociaż dla mnie nie do końca zrozumiała, zachwycała samą obecnością Julie Christie. Gdy pojawiła się na ekranie w białej sukni z bukietem fiołków, nie byłam w stanie oderwać od niej wzroku. Coś niesamowitego, kobieta ma pewnie grubo ponad 60 lat, a jest taka piękna! Kamera musi ją kochać. Oba 'dialogi papierosowe', szczególnie Ethan Hawke z tą jego uroczą gadką ; D. Genialna historia dziewczyny na wózku aka aktorki, nieco absurdalna i zaskakująca. Również podczas wątku staruszków się naśmiałam – te dialogi, mistrzowskie! Aktora pamiętam wciąż z roli eks-scenarzysty w 'Holiday', uroczy starszy pan, gdziekolwiek by nie grał. Historia malarza i Chinki oraz wątek z Bloomem i Ricci też mi się podobały (ten drugi mógłby nawet być rozwinięty na pełnometrażówkę, jak już ktoś w jakimś temacie zauważył). No i się powtórzę, ale ta babeczka z kamerą świetna – aż chce się wsiąść w samolot, wziąć kamerę/aparat do ręki i szukać, jak ona, ulotnych i magicznych chwil codzienności – zwykłych, a jednak niesamowitych. Takie filmy pokazują, że warto żyć dla tych chwil. Jestem na tak, duże i oczarowane TAK.

Sabrina (1995)

Wątpliwy czar. – Film widziałam tak dawno, że nie pamiętam już z niego niemal nic, poza faktem, że mnie nudził. Aczkolwiek trudno oceniać przez pryzmat (zawodnej) pamięci i ciężko mi, tym bardziej, go skreślać. Dlatego przy najbliższej możliwej okazji, wrócę do niego. Sęk jednak tkwi gdzie indziej. Po co właściwie taki remake? Nie ujmuję nic urodzie Julii Ormond, bo niewątpliwie jest kobietą atrakcyjną… ale gdzie jej do Hepburn!
Być może opinia ta jest mało obiektywna (choć niekoniecznie), gdyż jestem zauroczona osobą Audrey, co dodatkowo wpływa pozytywnie na mój odbiór filmów z jej udziałem. Dodam więc tylko, że nie widzę większego sensu robić nowych wersji filmów, które są kultowe, czarujące i z odrobiną chęci można takie "zapomniane" perełki przybliżyć współczesnemu widzowi, bez konieczności zmiany obsady, która już w wersji oryginalnej była dostatecznie wyborna. A już na pewno mam na myśli niezastąpiony i nieprzemijający urok Audrey Hepburn na ekranie. Zatem z czystym sumieniem polecam zainwestować czas w obejrzenie pierwowzoru.

[Rec] (2007)

Ale bez przesady, nie ma też co od razu krytykować ludzi, którym się film nie podobał. Jesteście pod wrażeniem – okej, ale nie wszystkich musiał zaskoczyć, wbić w fotel itd ; ). Szanujmy zdanie innych.
Przede wszystkim choć skojarzenie z 'Blair Witch Project' nasuwa się wręcz samoistnie, nie porównywałabym tych filmów. I w sumie sama tego nigdy nie robiłam ; ). Podobieństwo niektórych rzeczy wcale nie musi oznaczać kopiowania. Wszystko (?) już w kinie było, trudno o coś w 100% oryginalnego.
Ale muszę się zgodzić z autorem tematu, że film mnie w sumie nawet zawiódł. Bez bicia przyznaję – oglądałam z koleżankami, na babskim wieczorze, po alkoholu na dodatek – dlatego klimat diabli wzięli ; ). I bardziej mnie śmieszył, niż straszył (no poza jedną czy dwoma scenami, gdzie nawet podskoczyłam – pewnie wiecie o czym piszę). Winę zrzucam na powyższe, ale też na zbyt wielki szum wokół filmu. Nasłuchałam się przed seansem niemal samych ochów i achów, więc rozczarowanie było tym większe.
Ale doceniam w szczególności pomysł i sam film chociażby dlatego, że mam słabość do kina hiszpańskiego.
I nie spinajcie się od razu, bo to niezdrowe ; P.

Vicky Cristina Barcelona (2008)

Hah, dokładnie! Na film szłam dla Allena, bo dotąd znałam jedynie jego nazwisko. I dla Scarlett, do której wówczas próbowałam się przekonać. Do Penelope byłam nastawiona bardzo neutralnie, nigdy wcześniej nie rozumiałam zachwytów pod jej adresem. Film się zaczął, trwał, zdążył mnie rozczarować… Scarlett w roli nijakiej blondynki z 'chronicznym brakiem satysfakcji' zaczęła bardzo irytować… I nagle pojawiła się Maria Elena! Sceny z nią w moim odczuciu były jedynymi naprawdę ciekawymi w filmie. I zakochałam się w niej. Faktycznie po wyjściu z seansu z koleżanką nie mogłyśmy przestać ochać i achać nad rolą Penelope ; ).

Otwórz oczy (1997)

Nie widziałam "Abre los ojos", ale "Vanilla Sky" za drugim podejściem mnie oczarował. Mimo, że nie przepadam za Cruise’m. Penelopa była cudowna w VS. No i moja ulubiona Cam Diaz jako 'the saddest girl to ever to hold a martini' ; ). Takich postaci się nie zapomina.

Swoją drogą jestem ciekawa jak Penelope wypadła w tej samej roli po raz pierwszy.
Przy najbliższej okazji z pewnością obejrzę.

Śniadanie u Tiffany'ego (1961)

Ja widziałam dzisiaj pierwszy raz, chociaż od dawna 'polowałam' na ten film w tv.
Generalnie nie zawiodłam się. Jak na tak długie oczekiwanie i pięć gwiazdek (czyli max) chęci obejrzenia to jest bardzo okej. Co prawda faktycznie film przesłodzony, mało prawdopodobny i momentami wręcz absurdalny, ale całość ma w sobie urok, który to wszystko rekompensuje.
Sądzę, że wrócę do niego jeszcze, i to nieraz. Może nawet dostanę gdzieś wydanie dvd, byłoby cudownie.

W końcu pannie Blair nie przystoi nie uwielbiać "Śniadania…" ; ).

Totalny kataklizm (2008)

Jak to nic nie było śmiesznego?
Mnie za każdym razem bawi scena, w której parodiująca Winehouse aktorka przeciągle beka. Alvin (?) i jemu podobne stworki również potrafią czasem wywołać u mnie chociażby uśmiech.

Ale poza tymi małymi wyjątkami ogólnie się zgadzam. Film jest słaby. Może jeszcze tylko piosenki ma dość przyjemne dla ucha (ale to już indywidualny gust).

Rosario Tijeras (2005)

Postać Rosario. – Szczerze mówiąc zakochałam się od pierwszego spojrzenia. Flora w roli seksownej Rosario zachwyciła mnie już w teledysku Juanesa, później w trailerze, a scementowaniem tego uczucia był filmowy seans.
Scena, w której Rosario wykrzykuje gniewnie 'Respecto' jest cudowna. Później, czytając książkę, dowiedziałam się nieco więcej o Rosario – że była młodsza niż wskazywał na to wygląd aktorki, że lubiła przytyć, gdy kogoś zabijała itede, itepe. Pojawiały się sceny, które nie miały miejsca w filmie i odwrotnie.
Aczkolwiek Martinez jest jakby stworzona do tej roli, nie wyobrażam sobie innej aktorki jako Rosario. Co do zmian w scenariuszu względem oryginału – IMO wyszły nawet na dobre. Film dopowiadał rzeczy, które w książce były całkowicie pominięte lub zniwelowane do minimum. Filmowa Rosario jest kobietą z krwi, kobietą z kości (i z ciała, przyjemnego ciała). Postacią może i nieco chaotyczną, ale jak dla mnie o wiele bardziej zapadającą w pamięć, niż jej książkowy pierwowzór. Być może dlatego, że książkę przeczytałam jak dotąd tylko raz, a film obejrzałam kilkukrotnie i wciąż chętnie do niego wracam, do mojej idealnej Rosario.

8 kobiet (2002)

Jeśli się nie mylę to śmietanka francuskiego kina tam przecież występuje!
Dla mnie równie fantastyczny. Nie tylko fabuła, świetne piosenki, które pozostają w głowie na długi czas, ale i cudowna charakteryzacja. Która, nota bene, swoją sielankowością tworzy ciekawy kontrast ze zbrodnią.
Dla mnie również 9/10 i fav, dlatego nie rozumiem kompletnie skąd tutaj taka niska ocena (bodajże trochę ponad 6 o.O)…

Proszę czekać…