RECENZJA: Ghost in the Shell 1
Duch pozostał w pancerzu! Choć amerykańscy twórcy znacznie uprościli egzystencjalno-filozoficzny wydźwięk produkcji, jej esencja, a przede wszystkim zapierająca dech w piersiach warstwa wizualna pozostała nietknięta względem japońskiego pierwowzoru. Cyberpunkowa rzeczywistość, w której robotyka zatraca poczucie rzeczywistego ciała obrazuje nie tylko lęk przed rozwojem technologii i niepohamowanymi korporacjami. To intergatunkowy traktat dywagujący nad materialną strukturą metafizycznych pojęć duszy, umysłu i pamięci – ich wyższością nad syntetycznym zlepkiem kabli i płatów stali. Definitywnie: aktorski Ghost in the Shell w niczym nie odbiega od reszty franczyzy anime i mangi z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Major (Scarlett Johansson) to cyborg, posiadający w swoim ciele mózg prawdziwego człowieka. Ten pozornie niezbyt innowacyjny motyw staje się epicentrum całej produkcji, wokół którego wzniesiona zostaje brudna metropolia z bliżej nieokreślonej przyszłości oraz sokratejskie dywagacje nad strukturą duszy. Z drugiej strony Ghost in the Shell próbuje też chwycić się arystotelejskiej koncepcji podziału duszy na 3 części: wegetatywnej (podstawowe zasady życia), zmysłowej (wrażenia, pożądania) i rozumnej (władza zmysłów – nieśmiertelny fragment). Niestety, scenarzyści, Jamie Moss, Jonathan Herman, William Wheeler, chcąc przeznaczyć swój kontent dla szerszej widowni znacznie uprościli filozoficzną naturę mangi Masamune Shirowa oraz anime Mamoru Oshiiego. Najbardziej w oczy – czy raczej uszy – kolą ekspozycyjne, toporne dialogi, w których aż nazbyt czytelnie nakreślona zostaje głębsza problematyka produkcji. Finalne clou wypada dość banalnie: nawet gdy poszczególne części ciała mogą uzyskać swój mechaniczny substytut, to dusza i rozum pozostają jedyną ludzką cząstką każdego organizmu.
Z drugiej strony Ghost in the Shell przejawia modne współcześnie lęki przed technokracją. Operacje dziejące się dotychczas w wymiarze obudowanych komputerów (np. hakowanie), w najnowszej produkcji Ruperta Sandersa zostają zmaterializowane w wizjonerskich scenach akcji. Skojarzenie z Matrixem jest nieprzypadkowe, jednak nie należy zapominać, że to siostry Wachowskie pierwsze zainspirowały się anime Duch w pancerzu z 1995 roku. Negatywny aspekt technologii wkracza w filmie również w postaci protez ludzkiego ciała. Uniwersum Ghost in the Shell to miejsce, w którym nawet organy, takie jak wątroba czy oczy mogą zostać zastąpione mechanicznymi odpowiednikami. Szkoda, że twórcy nie poświęcili więcej czasu postaciom, próbującym oswoić się z nowymi substytutami pierwotnego ciała – uwypukliłoby to ich rys psychologiczny.
Ghost in the Shell pozostaje kontemplacyjną produkcją SF, w pomniejszych scenach bazującą na licznych gatunkach kina – od horroru, poprzez psychothriller, na westernie skończywszy. Takie zróżnicowanie idealnie współgra z przedstawieniem multikulturowej metropolii rodem z najbardziej ikonicznych dzieł cyberpunkowych – neonowej i mrocznej zarazem, pełnej ruchliwych ulic i brudnych zakamarków. Na przekór widzom zafascynowanym zwiastunami, Ghost in the Shell nie posiada zbyt wielu sekwencji akcji, a początkowe potyczki w ogóle nie wyróżniają się na tle innych awanturniczych produkcji.
Twórcy powoli wprowadzają widza w nowy świat, stopniowo zaspakajając jego potrzebę rozrywki i wiedzy. Pierwszym elementem jest wyjaśnienie kontekstu i problematyki, kolejnym zaznajomienie z uniwersum i pobieżna ekspozycja postaci z dominującą bohaterką pierwszoplanową oraz jej oddanym partnerem, Batou (Pilou Asbæk). Gdy wszystkie fragmenty składają się w percepcji odbiorcy w klarowną całość, wtedy twórcy postanawiają (dosłownie) wytoczyć ciężki kaliber i pozwalają dać się porwać inteligentnej (choć mało błyskotliwej) rozrywce. Szkoda tylko, że Rupert Sanders utrzymuje całą produkcję w równym, momentami nazbyt powolnym tempie akcji, co szybko może znudzić część publiczności.
Miernie wypada w filmie ekspozycja poszczególnych postaci. Osoby niezaznajomione z oryginalną wersją historii mogą mieć problem ze zrozumieniem relacji panującej w Sekcji 9 oraz jej konkretnego przeznaczenia i działalności. Nie można jednak odmówić twórcom, że kasting do aktorskiego Ghost in the Shell wypadł perfekcyjnie, a postacie, takie jak Batou grany przez Piloua Asbæka czy Aramaki w wykonaniu Takeshiego Kitano stanowią wierne odzwierciedlenie ich animowanych pierwowzorów.
Ghost in the Shell to spektakularna, choć nierozbuchana uczta dla oczu i umysłów. Mimo spłycenia, czy nawet strywializowania, pewnych aspektów egzystencjalnego dualizmu Major, najnowsza produkcja utrzymuje dyskursywnego i konwencjonalnego ducha swojego pierwowzoru, co rzadko udaje się uzyskać, przekładając dzieło wschodniej kultury na komercyjny język zachodniego odbiorcy. Samo uniwersum podbija serca fanów SF. Pozostaje mieć nadzieję, że film sprzeda się dostatecznie dobrze, by widzowie na powrót, w kolejnej części mogli zagłębić się w cyberpunkową rzeczywistość Sekcji 9.
Moja ocena: 7/10
Komentarze 0