Recenzja: Bumblebee 1
Można chyba bez większego sprzeciwu zawyrokować stwierdzenie, że od pewnego czasu filmy o Transformerach oscylujące w okół tematu buntu maszyn i rozwoju technologii w ogóle nie mają ambicji fabularnych, wprowadzenia nowej jakości, fantazji, czy polotu, a wyłącznie proste efekciarstwo i pewną infantylność. Kolejny tytuł, którego mieliśmy pełne prawo się obawiać, że będzie odcinał kupony od czegoś, co już dogorywa tematycznie, to Bumblebee. I właśnie nie udaje mu się podzielić zwietrzałego zapachu swoich poprzedników, na szczęście. Jest to kino zdecydowanie nieprzebodźcowane, zgrabne i zwracające uwagę nie tylko na budowę swoich "zabawek", a historii. Nie ma w tym kinie hipnozy nowoczesnymi możliwościami technologicznymi, a jest sporo wzruszenia i poruszenia.
Wstęp jest dosyć czytelny i wiemy do czego dąży. Mamy 1987 rok i znajdujemy się na kalifornijskiej plaży wraz z tytułowym bohaterem Bumblebee. Na swój sposób jest to dla niego schronienie i mamy tutaj narysowaną postać odszczepieńca, który nie pasuje do społeczeństwa. Taką postacią jest też dziewczyna Charlie, która trafi na owe złomowisko i spotka zachwycającego żółtego garbusa. Szybko zrozumie, że ma do czynienia z czymś więcej. Kimś więcej.
To kino, które bardzo skromnie i rozsądnie prowadzi nas przez wątek znany i przez jego częstotliwość występowania wymagający, trudnej, skomplikowanej i nieoczywistej dla społeczeństwa oraz samej dwójki bohaterów przyjaźni. Jest on zaskakująco tutaj ważny i solidnie zbudowany. Postaci nie są przezroczyste, mają osobowości nienapisane na kolanie. Może nie ma co od razu używać w stronę twórców zwrotu chapeau bas, ale z pewnością nie ma w tym żadnego szantażu emocjonalnego, a jakaś wspólna tęsknota i nostalgia zbudowana szczerze, nie wpadając w ckliwe tony. To harmonijny utwór, który doskonale potrafi udowodnić sympatię reżysera do bohaterów i opowiadania oraz wytworzyć naszą do nich, bez sielankowej nadmiernie atmosfery. Na dodatek jest to trochę wehikuł czasu, ponieważ lata 80. odczuwamy naprawdę na sobie dzięki takiej, a nie innej narracji. Która zwolniła, ale nie zanudza.
Na pewno jest to udane wtrącenie się w zdecydowanie niestabilne i koślawe uniwersum o Transformerach. Zaangażowanie w opowiadanie, brak wtórności, humor z różnych materiałów zbudowany, niewysiłkowy. Znowu sprawdza się powiedzenie – mniej znaczy lepiej. To kino, które nie jest wykalkulowane, a z umiejętnościami twórczymi i uczuciem skonstruowane.
Ocena: 7/10
W recenzji ostatniego rycerza pisała Pani, że ma stabilne podłoże i ogólnie jest to "dobry film" a tutaj pada zdanie że jednak wcześniejsze były niestabilne. No trzeba się zdecydować.