Film w reżyserii Jamie'ego Payne’a nie potrafi wyzwolić się z rutyny gatunku, który nakreśla kolejne, schematyczne ograniczenia scenariuszowe 4
„Macie ze mną spory kłopot” – oświadcza „klawiszom” inspektor Luther. Niedawno wpakowano go do więzienia. Aresztowanych policjantów traktuje się tu brutalnie, niczym pedofilów. Służba więzienna ma zatem sporo roboty podczas ochrony byłego „psa”. Więźniowie tylko czyhają, by zemścić się na nim. Strażnicy zaś dwoją się i troją, żeby te plany pokrzyżować. Luther składa zatem swoim nadzorcom logiczną propozycję. „Dajcie mi stąd zwiać, wtedy wasze problemy ustaną” – do tego mniej więcej sprowadza się niepisana oferta. Jeszcze na wolności Luther prowadził śledztwo przeciw paranoicznemu mordercy, który w spektakularny sposób dręczył swoje ofiary. Właśnie za sprawą tego przestępcy inspektor znalazł się w więzieniu. Oprawca okazał się osobą ustosunkowaną i wpływową. Na inspektora znaleziono rozmaite „haki”. Luther wylądował w celi, a stamtąd trudno prowadzić skuteczne dochodzenie.

„Jeśli pójdzie coś nie tak, zabiją cię” – ostrzega Luthera przenikliwy kolega z „firmy”. „Mogę z tym żyć” – odpowiada pewny swoich atutów inspektor. Scena ma miejsce tuż przed ucieczką Luthera z więzienia. Policja wyszła z założenia, że inspektor choć skazany, zna sprawę psychopatycznego kryminalisty od podszewki, dokładniej niż ktokolwiek inny. Lepiej zatem wypuścić Luthera na wolność, by wykonał on czarną robotę, a potem zebrać owocne żniwo jego pracy. Samodzielne śledztwo inspektora musi być jednak poddane ścisłej kontroli. Policjanci depczą po piętach „uciekinierowi”. Ten wiedziony nabytą przez lata intuicją pokonuje kolejne przeszkody, docierając do kluczowych świadków w sprawie. Sprawcą, czego realizatorzy filmu od pierwszych jego sekwencji nie ukrywają, jest sadystyczny osobnik posiadający tajnych współpracowników, „kretów” w łonie policji. Dlatego każdy jego ruch będzie właściwie skalkulowany. Przestępca nie czuje na swoich plecach oddechu śledczych. Jest kryty przez dobrze zakamuflowaną siatkę własnych agentów w centrum wymiaru sprawiedliwości. Inspektor Luther musi więc walczyć przeciwko wrogom zewnętrznym oraz tym, którzy uderzają z zaplecza.
Luther: Zmrok jest rekapitulacją wcześniejszego serialu traktującego o perypetiach tego samego bohatera. W obecnej wersji inspektor usiłuje zdemaskować działalność przestępcy, który w widowiskowy sposób dręczy swoje ofiary. Oprawca działa bez zrozumiałego dla policji klucza motywacyjnego. Dopiero doświadczenie inspektora Luthera pozwala rozszyfrować istotę działań przestępcy. Film w reżyserii Jamie’ego Payne’a sam jednak nie potrafi wyzwolić się z rutyny gatunku, który nakreśla kolejne, schematyczne ograniczenia scenariuszowe. Inspektor musi w nich być koniecznie izolowany, pozostawiony samemu sobie, przestępca – bezlitosny i wyrafinowany w swoich poczynaniach. Skutek za każdym razem okaże się ten sam. Dobro, wbrew przeciwnościom, ma obowiązek zwyciężyć.

„Przepraszam, że pana uderzyłem” – charczy krwawiący policjant, któremu Luther udziela pierwszej pomocy. Właśnie dokonała się obława na mordercę. Luther był na miejscu zbrodni. Policja przypuściła atak, której ofiarą stał się również szeregowy funkcjonariusz. Ale policjanci nie raz brali udział w akcji pod dowództwem inspektora. Pamiętają więc o szacunku, jaki mają wobec niego. „Zrobiłeś to, bo jestem poszukiwany” – przyznaje pełen wyrozumiałości inspektor. „Do diaska!” – siarczyście zaklnie ktoś zamieszany w policyjną obławę. „Cicho, sza!” – upomni go szlachetny inspektor. Ten przedszkolny zgoła ton fałszywie wybrzmi na tle widoku ćwiartowanych ofiar, jakimi epatują krwawe kadry. Prawdziwi policjanci oglądając film pt. Luther: Zmrok, muszą mieć mimo to niezły ubaw. Obraz Jamie’ego Payne’a wygląda jak instrukcja prawa użycia broni, której uczono gliniarzy podczas kursów przygotowawczych, gorączkowo wertowana i powtarzana w ogniu krwawych działań operacyjnych. Z realną misją niewiele ma ona wspólnego.
przerysowany a szkoda bo można by nieco prościej z lepszym efektem