Film jak jego bohater – powoli i w wystudiowany sposób, ale jednak wciąż do przodu. Choć wielką oryginalnością nie grzeszy, to momenty miewa błyskotliwe.
Carpenter tak bardzo. I nie tylko on. Ale też sporo fajnych własnych patentów (obrotowe ujęcia – pycha). Szkoda, że jednym z nich są okazyjne dłużyzny.
Dałbym więcej, bo się dobrze pośmiałem, ale w sumie potencjalnie świetny pomysł wyjściowy pozostał niemal niewykorzystany. Szkoda, bo momentów tu niemało.
Ma to swoje wady (nielogiczność tu i tam, parę dłużyzn), ale doceniam próbę opowiedzenia o tym samym, co zawsze, w nieco bardziej zakręcony sposób. Soundtrack!
Zrobione sprawnie i z sercem, i w sumie sympatyczne. Rzecz w tym, że metal to ogień, sympatyczny niech sobie będzie pop.
Girl power i sąsiedzka krwiopijcza straż antynarkotykowa. James Dean i Joan Fontaine u pewnego Jima J. robią wiele różnych rzeczy, może nawet o kilka za dużo.
Zabawny, dramatyczny, itd., itp. Szkoda tylko, że scenarzyści potrzebowali do tego Murzyna z bliznami na plecach i lękiem wysokości.
Krzywo zmontowane, ale sympatyczne (jakkolwiek chyba nie jest to najodpowiedniejsze słowo w kontekście tego filmu).
Film na poły z Placu Zbawiciela, na poły z Instagramu (choć w sumie… to chyba to samo miejsce, nie?). Mógł być sympatyczny, ale ostro przefajnili.
Bardzo podoba mi się ta konstrukcja: zapowiedzieć klaustrofobiczny thriller, rozrzedzić go komedią niemal do przesady, by przywalić końcówką. Klasa.
Proszę czekać…