Redaktor na FDB.pl oraz innych portalach filmowych. Pisze, czyta, ogląda i śpi. Przyłapany, gdy w urzędzie w rubryczce "imię ojca" próbował wpisać Petera Greenawaya.

GDYNIA 2018: Kamerdyner (reż. Filip Bajon) 0

Polskie kino już dawno nie doświadczyło równie epickiej historii, obejmującej tak wiele wątków i zróżnicowanych kontekstów. Melodramat miesza się tutaj z kinem historycznym, folklor kontempluje minioną epokę, a burżuazyjne środowiska przypominają o latach dawnej świetności. Doświadczenie filmowe wydaje się ulotne zwłaszcza dziś, w dobie seriali, gdy każda rozbudowana historia podzielona zostaje na szereg telewizyjnych epizodów. Na szczęście Filip Bajon trzyma rękę na pulsie – swoje inspiracje rozpina pomiędzy Ziemią obiecaną a niedawnym Wołyniem, ze spełnieniem ogrywając większość z przytoczonych wątków.

Kamerdyner z dwóch powodów jawi się jako nostalgiczna podróż. Po pierwsze: Filip Bajon przypomina ortodoksyjnym kinofilom o polskim kinie monumentalnym, dalekim od zachodnich wizji tegoż nurtu. W latach 50. i 60. ubiegłego stulecia Amerykanie podglądali romans Kleopatry z Juliuszem Cezarem albo pomagali Kubrickowi ukrzyżować Spartakusa. Kilka lat później rodzimi odbiorcy w najlepszym razie wyruszali w podróż do Ziemi obiecanej, obserwując historyczny rozwój burżuazji na terenach industrialnej Łodzi. W najgorszym przypadku ich przygoda kończyła się gdzieś pośród rycerskiej szlachty opisanej w dziełach Sienkiewicza, ale to mój osobisty, drażliwy temat na zupełnie inną rozprawę. Również Filip Bajon podjął się w swojej twórczości realizacji wielkich, kostiumowych widowisk – warto wspomnieć Magnata z 1986 roku. Kamerdyner jest jego konwencjonalnym spadkobiercą, o czym świadczy już merytoryczne podobieństwo tytułów obu filmów.

Na szczególną uwagę zasługuje rozpięcie czasowe produkcji. Prezentowanych bohaterów poznajemy w 1900 roku. Rzecz dzieje się na Kaszubach, zarówno pośród społeczeństwa lokalnej wsi, jak i w bogatym pałacyku hrabiego Hermanna von Kraussego (Adam Woronowicz). Pełny portret klasowy pozwala przeprowadzić moralną i ideologiczną wiwisekcję w każdej z grup majątkowych. Mówimy zresztą o XX wieku – okresie burzliwym nie tylko dla Polaków, ale też dla całej Europy. Czasie wielkich wojen i rodzących się, nowych prądów politycznych. Błogim momencie odzyskania niepodległości i latach II Wojny Światowej. Twórcy skrupulatnie wyznaczają swoim bohaterom szlak w historii świata. Prowadzą ich przez wojenne okopy oraz każą słuchać informacji z radia o kolejnych zrywach czy politycznych przewrotach. W ten sposób Bajon osiąga pełny, fabularny przekrój pierwszej połowy XX wieku.

Historia prezentowana w Kamerdynerze nie posiada głównego bohatera (na co mógłby wskazywać tytuł produkcji oraz goszcząca na plakatach twarz Sebastiana Fabijańskiego). Można tu raczej wyszczególnić kilka równorzędnych wątków, które nieustannie krzyżują się ze sobą, przenikają, by następnie wyruszyć w przeciwne strony. W tej kwestii struktura widowiska przypomina liczne seriale, skupiające się na całej społeczności. Czy wychodzi to Kamerdynerowi na dobre? W większości przypadków owszem, podejrzewam jednak że nie obeszło się bez poważnych cięć na stole montażowym. Żyjemy niestety w czasach krótkich form, gdy tytuły trwające ponad 130 minut rzadko znajdują poklask i zainteresowanie wśród masowej publiki – niezbitym na to dowodem mogą być koszmarne wyniki renomowanej marki SF, która w zeszłym roku trafiła na ekrany kin. Osiągający 160 minut Blade Runner 2049 przerósł możliwości percepcyjne przeciętnego widza, okazując się wtopą finansową. Podobnie sprawa wygląda w Kamerdynerze – kilka scen zostało wyraźnie wyciętych. Niektóre postacie natomiast, jak Fryderyk von Krauss (Borys Szyc), gubią się gdzieś na przestrzeni produkcji. Na szczęście nie przeszkadza to czerpać satysfakcji z prezentowanej fabuły.

Najgorzej wypada płaszczyzna melodramatyczna. Trudno uwierzyć w rodzącą się miłość Mateusza Krolla (Sebastian Fabijański) do jego przyrodniej siostry Marity von Krauss (Marianna Zydek). Niesie ona za sobą liczne konflikty natury klasowej oraz majątkowej, bazując w zasadzie na dwóch różnych, niezależnych ze sobą trójkątach miłosnych – jednym: braterskim, drugim: partnerskim. Osobiście – posługując się „filmówkową” retoryką – nie czuję tego. Filip Bajon wyznał kiedyś, że najgorzej wychodzi mu tworzenie relacji miłosnych w filmie – w tej materii wciąż bez zmian. Muszę jednak przyznać, że reżyserowi i scenarzyście udało się okiełznać aktorską niemoc Sebastiana Fabijańskiego, którego kreacji w filmie obawiałem się najbardziej. Na bok porzucona zostaje maska pretensjonalnego amanta. Fabijański uśmiecha się nawet i wykazuje pełną paletę emocji, co warto zaznaczyć jako przełom w jego dotychczasowym dorobku artystycznym.

W duchu pozytywistycznej periodyzacji połowy XX wieku, na pierwszy plan wyeksponowana zostaje przepiękna scenografia oraz bogate kostiumy (te nie wyglądają nareszcie jakby twórcy na szybko wypożyczyli je z pobliskiego skansenu – niestety, podobne sytuacje dosyć często zdarzają się w polskim kinie historycznym, a Dywizjon 303 nie jest tego jedynym przykładem). Dodatkowo w dialogach pojawiają się wzmianki o istniejących postaciach tamtej epoki, co tym bardziej nadaje wiarygodności ukazanej przestrzeni. To jednak nic. Aby wierniej nakreślić realia świata przedstawionego, twórcy – za namową Janusza Gajosa – zdecydowali się nauczyć kilku aktorów języka kaszubskiego. Dzięki temu immersja Kamerdynera pogłębia się – widz tym bardziej wierzy w przestrzeń świata przedstawionego. A skoro przy aktorach jesteśmy… Bazyli Miotke grany przez Janusza Gajosa to najwybitniejsza kreacja na tegorocznym Festiwalu w Gdyni, wydobywająca oczekiwaną głębię z inteligentnego Kaszuba. Kroku dotrzymuje mu tylko Piotr Woronowicz, wcielający się w antybohatera filmu. Prócz tego drugi- czasem trzeci plan obfituje w najwybitniejsze nazwiska rodzimej sceny: Olbrychskiego, Chabiora, Simlata, Orzechowskiego.

Wspomniałem o dwóch płaszczyznach nostalgii w Kamerdynerze – pierwsza odnosi się do poziomu metatekstowego. Przyszedł czas na wyjaśnienie drugiej: otóż najnowszy film Filipa Bajona wysyła pożegnalny list za czasem i stylem życia, który już nie wróci. Gwałtowne wtargnięcie II Wojny Światowej, niczym w Wołyniu, burzy tutaj ład i harmonię świata przedstawionego. Wszystko prowadzi do nieuchronnego chaosu. Już wcześniej słyszano o nazistowskiej ideologii, jednak dopiero krwawa masakra stawia dotychczasowe postawy moralne pod sceptycznym znakiem zapytania. Następuje rozpad struktur burżuazji. W niepamięć odchodzi pewien istniejący dawniej świat.

Twórca nie sili się na wyjaśnianie pewnych postaw, czy zachowań bohaterów – zwłaszcza tych, sympatyzujących z nazistami. Nienawiść, którą podszyta zostaje cała historia, nie wymaga racjonalnych wyjaśnień. Żyją w niej naturalne, wielowymiarowe postacie, co zasługuje na szczególne uznanie, patrząc, jak wielu bohaterów przewija się na przestrzeni filmu. Konwencja pozytywistyczna konserwuje w sobie czas i styl życia, który już nie wróci. Aktorzy grają na pełnych obrotach, a scenografia i kostiumy stoją na najwyższym poziomie polskiego kina. Wielkie widowisko, epicka saga i reżyserska maestria.

Moja ocena: 7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…