Pierwsza połowa faktycznie ciekawa i całkiem oryginalna, niestety, pod koniec poszli w jakieś "Tajemnice Rosswell".
Ogólnie dobry, ale faktycznie za długi i pod koniec akcja za bardzo się "rozjeżdża", zwłaszcza w porównaniu z dość zwartą i intensywną pierwszą połową.
Film z poważnymi pretensjami i dość prostacką, newage’ową tezą, obnażający jak bardzo ludzie kultury Zachodu nie jarzą idei reinkarnacji.
Po Losey’u spodziewałam się czegoś więcej, a dostałam klasyczną (by nie rzec – sztampową) historię trójkąta (czworokąta!) miłosnego.
Świetna scena z "dźwiękowym" snem, ale całość za gładka i za płytka. Zabrakło mi też prawdziwej nostalgii za niemym kinem.
Kolejny (może wreszcie już ostatni) film Andersona, po którym utwierdzam się w przekonaniu, że nie jest to kino dla mnie.
Niezłe epizody, które trzeba wyłowić z dość jednostajnie prowadzonej fabuły. Ale może tak to właśnie miało wyglądać?
No nie, nie zrozumiałam tego mądrego i głębokiego filmu. Jak dla mnie jest najwyżej o tym, że siedzenie samemu w kosmosie nie robi dobrze na głowę.
Konwencjonalna i mdła historyjka miłosna, a w tle prawdziwa historia, która mogła być materiałem na wspaniały film.
Początek intrygujący (jak z "Niepotrzebni mogą odejść"), ale styl opowiadania tak powściągliwy, że momentami trudno było się zorientować o co chodzi.
Proszę czekać…