@Marac
@Maciek_Przybyszewski Spokojnie, nie jesteś za stary, tylko to film z gównianym scenariuszem. W "Bondach" jest mniej urągających logice i zdrowemu rozsądkowi głupot niż w tym akcyjniaku klasy B.
@rast26 "akcja trzyma sie kupy"
Japrdl…
Oddawaj córkę, bo mam tu scenarzystę i nie zawaham się go użyć! [6/10] |||
Strasznie się rozczarowałem. Głównie dlatego, że po tych wszystkich ochach i achach spodziewałem się nie wiadomo czego. Może gdyby nie to nastawienie, to spodobałby mi się bardziej, ale tego się nigdy nie dowiemy. Najbardziej przeszkadzało mi nawet nie to, że historia jest do bólu sztampowa, ale to, że mniej w niej sensu niż w przygodach Jamesa Bonda.
"- Znajomy analityku z CIA, co mi możesz powiedzieć o paryskim gangsterze o imieniu Marco, który ma tatuaż w kształcie księżyca i gwiazdy?
- Czekaj, sprawdzam…
(mija 5 sekund – naprawdę!)
- To herszt albańskiego gangu a Ty masz 95 godzin, 37 minut i 25 sekund na samotne odbicie córki.
- Czemu akurat dokładnie 95 godzin, 37 minut i 25 sekund?
- Bo wtedy kończy się rozgrywka na tym serwerze i wszystkie dane są usuwane.
- A czemu muszę to robić samotnie? Moja paczka kumpli-byłych agentów chętnie mi pomoże a bogaty ojczym sfinansuje.
- Bo to gra single player."
Stężenie głupot, szczęśliwych zbiegów okoliczności, rozwiązań deus ex machina, bycie szybszym od kul z pistoletów maszynowych i samochodów wywołały u mnie przewlekły ból zębów, koszty leczenia którego tfurcy będą musieli mi zwrócić albo ich znajdę i ich zabiję.
A najśmieszniejsze jest to, że w filmie o superagencie CIA tfurcom udało się pokazać, że panu Iniemamocnemu na pewno nie udałoby się odbić córki, gdyby nie to, że jego "particular set of skills" to nie szkolenie superagenta a znajomość ze scenarzystą.
Czemu więc aż 6/10? Neeson gra bardzo dobrze, a niektóre sceny (zwłaszcza większość walk) są całkiem niezłe. Więc da się to obejrzeć, jak ktoś ma ochotę na głupawy film akcji.
@Chemas O, i tu się możemy zgodzić. Strasznie się rozczarowałem. Głównie dlatego, że po tych wszystkich ochach i achach spodziewałem się nie wiadomo czego. Może gdyby nie to nastawienie, to spodobałby mi się bardziej, ale tego się nigdy nie dowiemy. Moja ocena to 6/10 a najbardziej przeszkadzało mi nawet nie to, że historia jest do bólu sztampowa, ale to, że mniej w niej sensu niż w przygodach Jamesa Bonda.
"- Znajomy analityku z CIA, co mi możesz powiedzieć o paryskim gangsterze o imieniu Marco, który ma tatuaż w kształcie księżyca i gwiazdy?
- Czekaj, sprawdzam… (mija 5 sekund). To herszt albańskiego gangu a Ty masz 95 godzin, 37 minut i 25 sekund na samotne odbicie córki.
- Czemu na pewno dokładnie 95 godzin, 37 minut i 25 sekund?
- Bo wtedy kończy się rozgrywka na tym serwerze i wszystkie dane są usuwane.
- A czemu muszę to robić samotnie? Moja paczka kumpli-byłych agentów chętnie mi pomoże a bogaty ojczym sfinansuje.
- Bo to gra single player."
Stężenie głupot, szczęśliwych zbiegów okoliczności, rozwiązań deus ex machina, bycie szybszym od kul z pistoletów maszynowych i samochodów wywołały u mnie przewlekły ból zębów.
A najśmieszniejsze jest to, że w filmie o superagencie CIA tfurcom udało się pokazać, że panu Iniemamocnemu na pewno nie udałoby się odbić córki, gdyby nie to, że jego "particular set of skills" to nie szkolenie superagenta a znajomość ze scenarzystą.
Bardzo dobry klasyczny kryminał. Polecam, jeśli gdzieś dorwiecie.
Fire without a doubt [8/10] |||
Pani Doubtfire to dla mnie olbrzymie zaskoczenie. Spodziewałem się nieśmiesznej i głupawej chały, a dostałem miejscami bardzo zabawną a miejscami zaskakująco inteligentną komedię, której nawet popisy Robina Williamsa nie są w stanie zepsuć.
Są filmy, w których Williamsa da się oglądać bez bólu zębów (The Fisher King, Good Will Hunting). W większości filmów jego gra jest jednak niezwykle prymitywna. W tych komediowych "humor" zwykle bazuje na głupawym błaznowaniu i bezbekowym słowotoku (w Pani D. też to występuje – chociażby w zupełnie nieśmiesznej scenie u pani kurator www youtube com /watch?v=6wC2DqFJ7UE – niestety Szef zablokował linki, więc trzeba sobie zrekonstruować). A tam, gdzie próbuje grać na poważnie, to jego aktorski repertuar dramatyczny sprowadza się do łzawych monologów i jednej miny zbitego spaniela (www youtube com /watch?v=Pr9ruvxA3K4).
Gdyby w Pani D. zagrał jakiś aktor obdarzony naprawdę wielkim talentem komediowym (np. John Cleese czy Rowan Atkinson), a nie tylko talentem do błaznowania przed kamerą, to publikę z sal kinowych musiano by wynosić na noszach po zasłabnięciu ze śmiechu.
@Chemas No to całkowicie się nie zgadzamy, bo mnie się Pani D. bardzo podobała. Spodziewałem się nieśmiesznej i głupawej chały, a dostałem miejscami bardzo zabawną a miejscami zaskakująco inteligentną komedię, której nawet popisy RW nie są w stanie zepsuć.
"Fisher King" to specyficzny film nakręcony przez genialnego reżysera i tam rzeczywiście, o ile pamiętam, da się RW oglądać bez bólu zębów (podobnie jak chociażby w "Good Will Hunting"). W większości filmów jego gra jest jednak niezwykle prymitywna. W tych komediowych "humor" zwykle bazuje na głupawym błaznowaniu i bezbekowym słowotoku (w Pani D. też to występuje – chociażby w zupełnie nieśmiesznej scenie u pani kurator www youtube com /watch?v=6wC2DqFJ7UE – niestety Szef zablokował linki, więc musisz sobie zrekonstruować). A tam, gdzie próbuje grać na poważnie, to jego aktorski repertuar dramatyczny sprowadza się do łzawych monologów i jednej miny zbitego spaniela (www youtube com /watch?v=Pr9ruvxA3K4).
Gdyby w Pani D. zagrał jakiś aktor obdarzony naprawdę wielkim talentem komediowym (np. John Cleese czy Rowan Atkinson), a nie tylko talentem do błaznowania przed kamerą, to publikę z sal kinowych musiano by wynosić na noszach po zasłabnięciu ze śmiechu.
@bizarre "Jednak trochę drażni to, że jego bohater co pół minuty stara się być śmieszny, a w znacznej mierze nie jest. "
Jak dokładnie w każdym swoim filmie. Kompletnie nie rozumiem fenomenu tego aktora.
Zacznę od tego, że nie czytałem książki, a jako pierwszą oglądałem ekranizację Branagha, co mogło mieć taki skutek, że ta wersja zrobiła na mnie słabsze wrażenie.
I jeszcze ostrzeżenie, jeśli nie znacie tej historii. Ostrożnie z czytaniem innych recenzji/opinii – żeby wam jakiś idiota nie zdradził zakończenia, bo stracicie 50% frajdy z seansu.
Po obejrzeniu tej ekranizacji obniżyłem ocenę filmu Branagha z 8 na 7, chociaż nie po prostu dlatego, że uważam tę wersję za lepszą. Tę też oceniam na 7. Po prostu w obu niektóre rzeczy wyszły lepiej a inne gorzej. Nowa wersja bije Lumeta efektownością, zdjęciami, klimatem. Dużo lepsza jest też moim zdaniem końcówka, która mocniej wybrzmiewa. Bardziej podoba mi się też postać Poirot, chociaż nie mam pojęcia, która wersja jest bliższa powieści. Poirot Lumeta jest po prostu irytujący i męczący a oglądanie ekstrawagancji Branagha sprawia więcej przyjemności.
Niestety nowa ekranizacja czasem przekracza cienką granicę pomiędzy efektownością a efekciarstwem. Jednak główną różnicą pomiędzy obiema wersjami jest sposób ukazania śledztwa i monologu Poirot wyjaśniającego zagadkę. I w tym – dość kluczowym – aspekcie wersja Lumeta wypada o niebo lepiej. Mamy tu pokazany pełny logiczny wywód, w dodatku okraszony retrospekcjami, podczas gdy w nowej wersji mamy chaos – co przeszkadzało mi już podczas seansu, gdy jeszcze nie wiedziałem o ile lepiej można to zrobić. I to jest główny powód obniżenia mojej oceny.
Którą więc wersję polecam? Nie potrafię kategorycznie odpowiedzieć na to pytanie. Obie mają zady i walety i obie są warte obejrzenia. Oczywiście ponieważ jest to kryminał, to ta obejrzana jako druga siłą rzeczy nie zrobi już takiego wrażenia na odbiorcy. Po namyśle wybrałbym chyba jednak wersję Branagha, z uwagi na naprawdę mocną – dużo lepszą niż u Lumeta – końcówkę. Na pewno nie jest to jednak kwestia oczywista, a w wielu recenzjach można też trafić na krytykę zakończenia w nowej wersji.
Zacznę od tego, że nie czytałem książki ani nie oglądałem ekranizacji Lumeta.
Mnie się film bardzo podobał. Wolno się rozkręca co prawda, ale gdy intryga rusza z kopyta, robi się coraz ciekawiej. A końcówka po prostu zwala z nóg. Ostrożnie z czytaniem recenzji, jeśli wcześniej nie czytaliście/oglądaliście powieści/filmu Lumeta – żeby wam jakiś idiota nie zdradził zakończenia, bo stracicie 50% frajdy z seansu.
*
Po obejrzeniu ekranizacji Lumeta, obniżam ocenę z 8 na 7, chociaż nie po prostu dlatego, że uważam tamtą wersję za lepszą. Tamtą też oceniam na 7. Po prostu w obu niektóre rzeczy są lepsze a inne gorsze. Wersja Branagha bije poprzednią efektownością, zdjęciami, klimatem. Dużo lepsza jest też moim zdaniem końcówka, która mocniej wybrzmiewa. Bardziej podoba mi się też postać Poirot, chociaż nadal nie mam pojęcia, która wersja jest bliższa powieści. Poirot Lumeta jest po prostu irytujący i męczący a oglądanie ekstrawagancji Branagha sprawia więcej przyjemności.
Niestety nowa ekranizacja czasem przekracza cienką granicę pomiędzy efektownością a efekciarstwem. Jednak główną różnicą pomiędzy obiema wersjami jest sposób ukazania śledztwa i monologu Poirot wyjaśniającego zagadkę. I w tym – dość kluczowym – aspekcie wersja Lumeta wypada o niebo lepiej. Mamy tam pokazany pełny logiczny wywód, w dodatku okraszony retrospekcjami, podczas gdy w nowej wersji mamy chaos – co przeszkadzało mi już podczas seansu, gdy jeszcze nie wiedziałem o ile lepiej można to zrobić. I to jest główny powód obniżenia mojej oceny.
Którą więc wersję polecam? Nie potrafię kategorycznie odpowiedzieć na to pytanie. Obie mają zady i walety i obie są warte obejrzenia. Oczywiście ponieważ jest to kryminał, to ta obejrzana jako druga siłą rzeczy nie zrobi już takiego wrażenia na odbiorcy. Po namyśle wybrałbym chyba jednak wersję Branagha, z uwagi na naprawdę mocną – dużo lepszą niż u Lumeta – końcówkę. Na pewno nie jest to jednak kwestia oczywista, a w wielu recenzjach można też trafić na krytykę zakończenia w nowej wersji.
Proszę czekać…