Mateusz Nawrocki

@Matejsoner11

Aktywność

Mroczne cienie (2012)

3/10 – Ni to komedia, ni to horror, ni to czarna komedia, ni to mroczna baśń. Nakręcone bez pomysłu, nijakie kino, które wygląda nie tyle na pracę Burtona, ile na marną podróbkę jego stylu. A ostatnie 20 minut było maksymalnie żenujące.

Zabójczy Joe (2011)

8,5/10 – W kilku słowach: bardzo klimatyczne, bardzo pomysłowe, bardzo zabawne, bardzo brutalne. Matthew M. miecie w każdej sekundzie, w jakiej pojawia się na ekranie, a w ostatnich 20 minutach jego performance wywołuje autentyczne ciary na plecach. Nie chciałbym Joego spotkać w realu. Genialna rola. Kto by się spodziewał, że w wieku 76 lat Friedkinowi uda się nakręcić taki film. Wielki szacun.

12 godzin (2012)

2/10 –
Pierwsze 20 minut nawet przyzwoite. Potem ten film konsekwentnie zjeżdża na dno, przebija je i ląduje jakieś 100 metrów pod nim. Durny scenariusz, parada drewniaków na ekranie plus zmęczony życiem, aktorstwem i samym sobą Cage.

Kręgosłup diabła (2001)

5/10 – Del Toro szlifuje warsztat przed Labiryntem Fauna. Miejscami znakomite – jest klimat, jest tajemnica, jest dobrze budowane napięcie. Ale pomysłu na fabułę starczyło tylko na 45 minut, niestety. Potem trzeba było wszystkie wątki jakoś poskładać do kupy i nie wyszło to zbyt dobrze, niestety.

Gniew tytanów (2012)

4/10 – Lepsze od pierwszej części z kilku powodów. Po pierwsze, całkiem przyjemnie się ten film ogląda. Po drugie, nie jest to tak boleśnie nijakie – jest spektakularna akcja, są fajni bohaterowie, Worthington odzyskał gdzieś swoją charyzmę. Po trzecie, efekty specjalne o niebo lepsze. I starczy. Generalnie mam gdzieś, czy będą tą franczyzę ciągnąć dalej, ale jak powstanie kolejna część to pewnie ją obejrzę.

Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (2012)

7/10 – Bardzo fajny film. Obok Genialnego klanu i Fantastic Mr Fox chyba najlepsze, co zrobił do tej pory Wes Anderson. Co najbardziej rzuciło mi się w oczy, obok świetnie zagranych (i rozpisanych) głównych bohaterów, to świetne zdjęcia i jeszcze lepsza scenografia. Sporo kadrów z tego filmu chciałbym sobie oprawić i powiesić na ścianie. A poza tym? To, co zawsze u tego reżysera: wykreowany lekką ręką odrealniony, niekiedy mocno absurdalny klimat, pokaźna gromadka oryginalnych postaci i sporo typowo andersonowskiego feelu. Jak ktoś lubi jego kino, będzie bardzo zadowolony.

PS. Kara Hayward jest śliczna, w dodatku dobrze gra i będę śledził jej karierę

Ted (2012)

5/10 – Komedia roku? Meh. Gdyby wyrzucić kilka fuc*ów i ze dwie sceny, można ten film spokojnie puścić dzieciom w kinie familijnym Polszmatu. A te wszystkie kontrowersyjne żarty nie zaskoczą w żadnym stopniu nikogo, kto widział choć kilka odcinków Family Guy. W dodatku nie są nawet w połowie tak ostre i sprawiają wrażenie wrzuconych na siłę. MacFarlane’a ratuje ucho do dialogów i ostatnie 20 minut. Plus kilka scen i co fajniejszych tekstów. Ale ogólnie rozczarowanie.

Pitch Black (2000)

7/10 – Dobre horror s-f, który przy odrobinie większym zaangażowaniu twórców, mógłby być najlepszy w swoim gatunku.

Statek z kilkorgiem ludzi rozbija się na, jak się później okazuje, wymarłej planecie, gdzie, jak okazuje się jeszcze później, grasują niefajne stworki, pożerające wszystko i wszystkich. Dodatkowy fun jest taki, że stworki boją się światła, które je zabija. Ale, jak to w filmach, bohaterowie mają pecha i na planecie przypada właśnie potrójne zaćmienie słońca…

No właśnie, zaćmienie słońca. W tym szczególe kryje się siła, a zarazem słabość filmu. Początek jest znakomity, ze zgrabnie budowanym napięciem i dobrym rozpisaniem poszczególnych bohaterów, z Riddickiem na czele. Dodatkowym bodźcem, który wzbudza emocje, jest fakt, że wkrótce zrobi się ciemno i…No właśnie, do końca nie wiem, co to miało być. Sceny, które wywołują dreszczyk, przeplatane są z wyglądającymi na jakiś pastisz scenami, które przypominają, dramatyzmem i wykonaniem, jakiś tani filmik klasy b. Design potworów jest, jak dla mnie, bardziej śmieszny, niż straszny, a same starcia z nimi kompletnie pozbawione jaj, bardzo nijakie i praktycznie pozbawione jakiejkolwiek dawki napięcia.

Za to film nadrabia gęstym klimatem, zgrabnie budowanym przez pierwszą godzinę, głównie poprzez plenery (rozciągająca się wokół pustynia) i znakomitymi zdjęciami, które, poprzez prostą sztuczkę z nałożeniem różnokolorwych filtrów, w zależności od tego, które z trzech słońc aktualnie świeci, wywołują ogromnie poztywne wrażenie. No i w żadnym horrorze od czasów "Coś" nie było tak charyzmatycznego bohatera, jak ten kreowany przez Vina Diesela, który jest po prostu urodzony do tej roli (nie sądziłem, że kiedykolwiek będe pisał pochlebnie na temat aktorstwa tego pana). Riddick rządzi!

Henry - Portret seryjnego mordercy (1986)

6/10 – Film z początkiem i zakończeniem, pozbawiony środka.

Początek jest klimatyczny i nieźle pomyślany, choć nieco kiczowaty: oto mamy nagie ciało kobiety, porzucone gdzieś na bagnach, potem krótką scenkę z Henrym w restauracji, znowu przebitka na martwe ciało, Henry na autostradzie, przebitka na trupa…Kurde, myślę sobie, podoba mi się!

Niestety, potem twórcom zaczyna brakować i pomysłów i jaj. W szczególności tego pierwszego. Bo to Henry, razem z przygłupim kumplem, zabijają ludzi: a to dla zabawy, a to dla odreagowania nerwów, a to za telwizor i kamerę…Koncept był ciekawy: pokazać morderstwo jako zwykłą, prozaiczną czynność, nie różniącą się od wyskoczenia na browca (co też po każdym trupie dwaj kumple czynią). I tu zaczynają się schody, bo nie wiem, czy reżyser miał na celu ukazanie większości zabójstw z pewnym dystansem, na zimno, bez emocji, czy też po prostu zabrakło mu zdolności, by w tę najważniejszą część filmu włożyć jednak nieco pracy i serca. Dlatego też, środkowa część filmu, na tle klimatycznego początku, wypada bladziutko, zarówno pod względem budowania napięcia, czy też wzajemnych relacji pomiędzy bohaterami.

Za to reżyser odzyskał w moich oczach w ostatnich minutach: pokazał, że jednak ma jaja, żeby nakręcić coś dosadnie, bez niepotrzebnych cięć i, co najważniejsze, z odpowiednią dawką dramatyzmu i suspensu. Szkoda tylko, że zakończenie, pomimo bardzo dobrego wykonania, kuleje znacznie pod względem fabularnym, czyt: jest banalne do bólu.

No i na koniec zostawiłem do opisania zdecydowanie największy plus tego filmu, czyli rolę Michaela Rookera. Jako Henry, tak prostymi aktorskimi sztuczkami, jak niewyrażająca większych uczuć twarz i spokojny głos, potrafił stworzyć sugestywną kreację chorego psychicznie faceta, którego dosięgają traumy z dzieciństwa. Jak na tak mocno średniawy scenariusz, Rooker wykrzesał ze swojej postaci, ile tylko mógł.

Badlands (1973)

7/10 – Przeromantyczniona opowiastka, którą jednak bardzo dobrze się ogląda.

Martin Sheen zgrywa się na Jamesa Deana, Sissy Spacek odgrywa zaś dziewczynę, którą miłość wyraźnie oderwała od rzeczywistości, zaś Malick kreuje obraz pełen romantyzmu i brutalności. Morderstwo tutaj nie jest, zdaje się, niczym więcej, jak kolejnym krokiem ku wolności pary głównych bohaterów, a sprytna manipulacja widzem sprawia, iż nie sposób im kibicować. Dlatego też końcówka zdaje się być dwa razy bardziej smutna, niż powinna. Fajne kino.

PS. No i już wiem, skąd inspirację czerpał Tarantino, pisząc scenariusz zatytułowany "Open Road" (powstały z niego później "True Romance" i "Natural Born Killers").

Proszę czekać…