Jeśli istotą filmowej gry jest nieprzewidywalność, to Strickland potyka się o własne nogi. Pozostają momenty wybornego stylu i lekko pokręcony humor.
Fajnie, że fabularnie, a nie dokumentalnie. Dzięki temu film wchodzi na metametametapoziom i daje niezły materiał do rozkminy. Momentami lekko pretensjonalny.
Najlepszy wtedy, gdy rezygnuje ze straszenia na rzecz onirycznych odjazdów. I wtedy jest naprawdę dobry, choć "Pontypool" to jednak inna liga.
Gęste nawet jak na Maddina, bezczelnie przeładowane. Najwyższej próby ćwiczenie z kinowej archeologii i studium filmowej alchemii w jednym.
Dużo prostsze w odbiorze niż można było przypuszczać – aż za proste. Zgrabne formalnie, momentami gorzko zabawne, acz zaskakująco mało oryginalne.
Fajne toto, klimatyczne, całkiem pomysłowe w warstwie audiowizualnej. Jednak koniec końców gigantyczna metafora nieco ciąży.
Miało być "Od czwartku do niedzieli", tylko jakby niedbale i od niechcenia. Niedbale i od niechcenia na pewno jest (fajne kadrowanie), gorzej z tym pierwszym.
Miła odskocznia od marvelowego standardu w rozmiarze XXXL. Lecz nie mogę pozbyć się jednej myśli: gdyby to jednak nakręcił Wright, to dopiero byłby film…!
To uczucie, gdy uznany mistrz zdecydowanie zbyt długo zwleka z nowym filmem, a jednak wychodzi z tego zacna rzecz. Stary dobry Hou, tylko sztafaż nowy.
Zaskoczenie – da się to obejrzeć bez bólu zębów. Ale poza tym to taki trochę ziewfest – za dużo nawalanki, za dużo twistów, za mało sensu.
Proszę czekać…