Samuraj kroczy w rytmie rapsów, czyli Jarmusch jako rasowy beatmaker: rozrzuca sample, skreczuje, zapętla. Dobry flow.
Odpowiednik najtańszego koncentratu pomidorowego, takiego za 2 zeta za pół litra. Zawsze go lubiłem.
Panahi potrafi lepiej. Trzecia odsłona filmowej partyzantki ma dużo uroku i ważkich momentów, ale trąci też zbyt prostym dydaktyzmem.
Kasa psuje talenty? Nic bardziej mylnego – w końcu ta niesamowita wizja zmaterializowała się w takiej postaci, w jakiej powinna.
To nie ten Tsukamoto, który braki budżetowe pokrywa kreatywnością. To ten Tsukamoto, u którego te braki na przemian śmieszą, irytują i nudzą. Tylko momenty.
Nieskładne to niemożebnie, ale w sumie reprezentatywne dla tego zupełnie nienormalnego gatunku, jakim jest japoński splatter. Jest trochę beki.
Wartka narracja i gęsta symbolika rzadko idą w parze, a na pewno rzadko z takim sukcesem. Tylko gadanina pod koniec niepotrzebna (choć samo zakończenie piękne).
Miała być Wielka Kicha, a wyszedł po prostu bezpłciowy produkcyjniak. Wolałbym to pierwsze, bo się nawet nie pośmiałem za bardzo.
Jak na rzekomego mistrza to jakoś mało wyraziście – zwykła historia, zwykła realizacja, aczkolwiek z momentami. Czekam na objawienie przy kolejnych filmach.
Są dragi, jest absurdalna miłość, jest brud w NY, jest autorka książki w roli głównej, jest AUTENTYCZNIE. Jak to powtarzają bohaterowie: I’m tired of this shit.
Proszę czekać…