Historia niespecjalnie zajmująca, a stylu wystarczyło akurat na tyle, by zapewnić przyzwoitą rozrywkę, ale nie na tyle, bo pokryć wszystkie jej wady.
Same klisze, ale daje się obejrzeć bez większego bólu. Mimo wszystko, gdy tak patrzę na karierę Stathama, to aż mi się smutno robi.
Jako dreszczowiec bez szału, acz z prawdziwie kreatywnymi momentami. Natomiast jako parodia Antonioniego – wyśmienite.
Moralitet tak płytki, że nie zamoczyłem kostek, ale Griffith był prawdziwym artystą, a Gish – zjawiskiem nadprzyrodzonym. Mimo wad, film po prostu płynie.
Świetnie nakręcony – niespokojna kamera i nerwowy montaż idealnie pasują do fabuły. Niestety nieco przegadany, za dużo narracji zza kadru.
W debiucie Jarmusch jeszcze do końca nie wiedział, jak konstruować niedłużące się dłużyzny, wyszło mu to tylko momentami. Duży plus za podejście do muzyki.
Ładna ballada, ładna, do tego ze świetnym soundtrackiem i aktorstwem (szczególnie Mara i Foster). Szkoda tylko, że refren krótki, a zwrotka przynudza.
Byłby pewnie znośny (głównie dzięki świetnej Olsen), gdyby nie nieprzemyślane zmiany w scenariuszu, złe dialogi i koślawo napisana (i zagrana) postać Copleya.
Długo świetny – surowy, behawiorystyczny, odrażający, brudny, zły. Tym bardziej szkoda naddatku akcji w drugiej połowie. Właściwie to materiał na średni metraż.
Poza wszystkim, pięknie chwyta miejsce, gdzie rodzi się miłość niemożliwa – między przypadkiem a bezlitosną konsekwencją czasu. Zamieniłbym Ivonę na Samanthę.
Proszę czekać…