Znak geniuszu – gdy już miałem narzekać, że to film nieco przeładowany i mało uczuciowy, końcowa sklejka montażowa zamknęła mi gębę. A zabawne to, że hej.
Zabawa w piaskownicy. Chyba żaden wcześniejszy film JLG nie rozsadzał sam siebie z taką bezczelną radością. Tylko pod koniec zabrakło nieco pary.
Trochę jakby za krótki, przyspieszony. Poza tym to wciąż stuprocentowy Anderson snujący swą uroczą opowieść o dziwakach i ich przedmiotach, czyli o uczuciach.
Scenariusz w sumie nie zachwyca (wizje bohatera zdecydowanie przesadne), ale energia rozpierająca ten film niesie go daleko. No i McAvoy jednak potrafi grać!
Tak się robi dokumenty muzyczne – nawet gadającym głowom coś przygrywało. Nie było czasu myśleć o wadach, tak to wszystko grało, śpiewało, wciągało i wzruszało.
Zabawne, energiczne, strasznie niedojrzałe. A realizacja z cyklu "Najgorsze filmy świata" może sobie być celowa, a i tak niemożebnie męczy.
Przesłanka pierwsza: Béla Tarr. Przesłanka druga: Gábor Medvigy. Przesłanka trzecia: 7,5 godziny. Wniosek: Jezus Maria. Znój, gnój, zachwyt.
Aż by się chciało wsiąść do pikapa i pojechać w siną dal. Ten film jest po prostu niesamowicie sympatyczny. I to wcale nie znaczy, że nie jest ładny.
Amy Adams moją kolejną żoną. A film? Russell nie potrafi oszukiwać aż tak sprawnie jak jego bohaterowie, ale ma styl i aktorów. To wystarcza, by (się) zabawić.
Tak wysoko tylko dlatego, że Vin jest fajny, gdy nie udaje, że potrafi grać. Idiotyzmy przestałem liczyć po 349227. No i te dialogi…
Proszę czekać…