Najwidoczniej tłumacze wyszli z założenia, że ludzie nie wiedza w tym kraju, co to są "The Avengers" i nie znają komiksów. To tak jak z "Die Hard" – skoro terroryści zajmują nowoczesny wieżowiec, to niech będzie "Szklana pułapka". A potem módlmy się, żeby nie zrobili kontynuacji…
A ja się pytam: po co?
No to jest akurat jedna w bardziej idiotycznych części – raz, że występują tam gigantyczne, kosmiczne karaluchy, a dwa, że jest to jeden z filmów, w których najmocniej widać tendencję do wykorzystywania starego metrażu z poprzednich filmów – ot, raz potworki walczą nocaą w mieście, a za chwile w dzień na jakimś odludziu.
Bajka :>
Na pewno japońska wersja jest poważniejsza – ale co się dziwić Amerykanom, że wycięli niewygodne dla siebie elementy? Wszak ledwie kilka lat wcześniej wynieśli się z Japonii, nie mówiąc juz o tym, że sami ja zatomizowali…
A co do Godzilli – Japończycy nakręcili 28 filmów z tym gadem; spora część się zestarzała i nie da sie oglądać ich inaczej, niż jako komedie, ale kilka z nich nadal robi znakomite wrażenie – od siebie polecam "Godzilla vs. Hedora", klimat nieco podobny do tego z pierwszego filmu i nie ma zbyt wielu humorystycznych wstawek, które we wcześniejszych filmach potrafiły zepsuć nastrój.
Nie, nie, nie. Pomysł jest poroniony. Naprawdę, co takiego zrobiły filmowcom te wszystkie klasyki, że nagle zapragnęli robić sequele, prequele, rebooty, remaki… Blade Runner jest dobry taki, jaki jest i żaden ciąg dalszy nie jest mu potrzebny…
> derik1984 o 2011-08-16 09:02 napisał:
> jak dla mnie film chory, ciekawe czy reżyser pokazał coś ze swojego życia, czy
> to poprostu fantazjowanie
To, że facet zrobił film o nekrofilach nie oznacza, że przemycił coś ze swojego życia – nie bądźmy śmieszni. Idąc tym tropem trzeba by sprawdzić co w domowych pieleszach porabiali Tarantino, Craven czy Carpenter… Buttgereit idiotą nie jest – to facet, który nie tylko filmy robi, ale także zajmuje się krytyką, więc podbudowę teoretyczną ma. Zaś co do filmu – trzeba wziąć poprawkę po pierwsze na czasy, kiedy stworzono ten film (ot, taki strzał w nos cenzury) a po drugie na dość ironiczny wydźwięk tego filmu. Owszem, temat trochę obrzydliwy, ale znów trzeba pochwalić reżysera, że z takiego tematu zrobił… czarny melodramat komediowy. Mamy trójkąt, mamy zdradę, próbę odbudowania przez bohatera swojej tożsamości i wreszcie ostateczne, ekstatyczne spełnienie egzystencjalno-seksualne. Trudno też nie uśmiechnąc się, widząc scenę miłosną (zaskakująco wysmakowaną, biorąc pod uwagę skład trójkąta) a potem także znakomite sceny snu, kiedy bohater lata po łące z jakimś kawałkiem kręgosłupa…
Do tego filmu zdecydowanie trzeba podejść z dystansem. Jak dla mnie 7/10 – lubie ten film, choć w moim rankingu "Schramm" stoi zdecydowanie wyżej.
A ja powiem: nie, nie warto. Dlaczego? Ponieważ wersja amerykańska zdecydowanie różni się od japońskiej – wycięto olbrzymią część materiału, dotyczącą głównie tematu bomby atomowej (nie ma między innymi oryginalnego początku, odnoszącego się do prawdziwych wydarzeń, kiedy kilku rybaków zmarło w wyniku napromieniowania po amerykańskich testach atomowych).
Dlatego jeśli ktoś chce koniecznie obejrzeć "Godzillę" – a warto, bo ten film nadal trzyma sie pod względem aktorskim i technicznym – to niech szuka wersji oryginalnej, japońskiej z 1954 – tej BEZ amerykańskiego reportera.
Spore zdziwienie – Nie przepadam za takimi filmami – zawsze uważałem, że poza ciekawymi bohaterami jest potrzebna jakaś fabuła, konflikt, coś co będzie napędzać akcję. Tutaj czegoś takiego nie ma: oto mamy wyrwany rok z życia niemal idealnego małżeństwa, wraz z jego problemami, małymi radościami, dziwactwami itp. Żadnych nagłych zwrotów akcji, tylko płynący z wolna czas i lekko sentymentalna otoczka. Słowem: nudy.
A jednak cholera mi się ten film podobał. Bardzo dobre aktorstwo, nieco niewymuszonego humoru, a przede wszystkim mnóstwo emocji, wynikających nie z efektownych zagrywek fabularnych, ale z tego, jak układa się życie. Może to zabrzmi nieco jak zarzut, ale reżyser świetnie owo życie skopiował: obserwując gadatliwą przyjaciółkę, dojmującą samotność (tym bardziej widoczną, że wszyscy wokół się cieszą) czy małe przyjemności czuć, że to wszystko jest autentyczne, bo podobne sceny zdarzają się wokół nas (a może nawet i nam samym) każdego dnia. Ale nie udałoby się to gdyby nie znakomite aktorstwo – zwłaszcza Lesley Manville, która w końcówce jest po prostu niesamowita.
Co prawda – jak wspominałem – całość jest lekko sentymentalna (głównie przez muzykę, samą w sobie dobrą), ma niespieszne tempo i raczej nie obfituje, ale ogląda się przyjemnie, a im bliżej końca, tym poziom rośnie. Dobra rzecz.
Cholera, chyba się starzeję :>
Swoją drogą – w temacie "Super 8" – zauważyłem dziwną zależność: im ktoś jest większym nerdem (podobnie jak bohaterowie filmu), tym bardziej mu się podoba…
Dziwne :>
> Quagmire o 2011-08-07 10:19 napisał:
> Żaden Hellboy się nie zwrócił :)
Na pewno? Z tego co pamiętam to obydwa na siebie zarobiły – co prawda nie na poziomie, żeby mówic o kasowym sukcesie, ale klapy chyba tez nie zrobiły…
Proszę czekać…