Niektórym ludziom powinno się utrudniać produkowanie filmów. 2
Nie jestem entuzjastką filmów grozy typu „Omen’, może z racji tego, że trudno mnie przestraszyć próbując tego przy pomocy scenariusza operującego niepojętą dla mnie logiką. Zło jest, co prawda irracjonalne, ale niekoniecznie prymitywne i głupie do bólu, niczym dziewczyna z ludu, de facto najbardziej przeraża to, co może się realnie wydarzyć, a nie mrzonki scenarzysty, który pragnie zadziwić widza niedorzecznymi wymysłami. Filmy zajmujące się opowiadaniem historii, w których nadprzyrodzone moce usiłują zawładnąć światem, paraliżując wszelkie odruchy protestu i odbierając człowiekowi możliwość wyboru, bez zastanowienia ustawiam na przegranej pozycji, między bajkami dla prostych umysłów. Naturalnie, rozumiem, że istnieją tacy, którym horrory z podobną fabułą dostarczają przyjemnych dreszczyków grozy, wprawiając w silny niepokój i tym samym spełniają swoje rozrywkowe zadanie. Nie przeczę, można przecież skręcić niezły obraz, nawet na bazie prymitywnego scenariusza. Za taki film z najwyższej półki strasznych filmów jest uważany "Omen" z 1976 roku, ale absolutnie nie można tego powiedzieć o jego remake’u z 2006. Człowiek po skończonym seansie jest wyłącznie zirytowany faktem, że dał się omamić reklamie czy też modzie na oglądanie wszystkich nowości kinowych i stracił czas na zobaczenie tej kinematograficznej niedojdy, która nie dość, iż w zupełnie wtórny sposób powiela i tak idiotyczny pomysł, to jeszcze do tego gra aktorska i prowadzenie postaci w żaden sposób nie podnosi jego walorów. Główny bohater, Robert Horn, z zawodu dyplomata, zachowuje się jak człowiek nierozgarnięty albo całkowicie wyobcowany z wydarzeń, bowiem rzeczywistość dociera do niego z trudem i wielkim opóźnieniem, tak, iż oczywista, zdawałoby się interpretacja faktów wydaje się przekraczać jego intelektualne możliwości. Filmowa narracja nieśmiało sugeruje, iż przyczyną takiego stanu rzeczy jest jego sceptycyzm, czyli atrybut inteligentnego agnostyka, wynikający z obojętnego stosunku do rzeczy nadprzyrodzonych, jednak ja pozostanę nieprzejednana w swojej opinii. Mia Farrow, emerytowana matka z „Dziecka Rosemary”, czyli kolejnej „mądrej” próby przekonania widza o istnieniu życia pozagrobowego, tym razem w roli rozhisteryzowanej, srogo nawiedzonej na swoją misję wyznawczyni „nowego ładu” zapowiedzianego przez Apokalipsę, budzi wyłącznie uśmiech politowania i niesmak… oraz Julia Stiles, która aczkolwiek zupełnie przyzwoicie gra matkę domyślającą się prawdy o tożsamości swego domniemanego potomka, jednak z niewiadomych przyczyn gwałtownie traci instynkt samozachowawczy i czujność, zostaje, więc wkrótce słusznie spacyfikowana przez synka i jego „demoniczną” opiekunkę. Jakby tego było mało, cała natura sprzysięga się przeciw każdemu człowiekowi, który próbuje podejmować walkę ze złem, odbierając możliwość skutecznego i rozsądnego działania. Niewygodni i krnąbrni są po prostu eliminowani przez inteligentne siły natury. A to spadająca szyba sprawnie trafia w dociekliwego reportera, zabijając go na miejscu w sposób mrożący krew w żyłach, natomiast innym razem szpic wieży kościelnej odłamuje się we właściwym momencie, aby widowiskowo przeszyć na wylot przechodzącego akurat nieopodal wścibskiego księdza, do tego przyszpila go na terenie kościelnym. Proszę się jednak nie podniecać - nic nowego, wszystko już było 20 lat temu. Ten klaster absurdów to nic więcej, jak bezczelna kpina z widza i mierna powtórka z rozrywki. Jeśli od czegokolwiek miałby tutaj wiać grozą, to na myśl przychodzi wyłącznie poziom mentalny pomysłodawców tego projektu.
2/10 – Ten film to definicja złego remake’u. Zero jakiejkolwiek inwencji twórców i świeżości. Zwykłe odgrzewanie kotleta, który na dodatek został źle przyprawiony.