O Star Treku wiem tyle, co nic i może dlatego tak wspaniale się bawiłem. Idealne tempo i absurdalne nagromadzenie uroczo przegiętych pomysłów.
Strzelajcie do montażysty. Pierwsza połowa to irytujący chaos, druga, gdy trochę się uspokajają – naprawdę dobre kino. Wyśmienite aktorstwo, nie tylko Leosia.
Gdyby nie bardzo dobra, poważniejsza jedynka, oceniłbym to pewnie wyżej, ale trochę za dużo wygłupów. Gibson i Glover rządzą mimo wszystko.
Parę typowo amerykańskich, tanich momentów się trafiło, ale film mimo to jest bardzo mocny i zmyślnie skonstruowany. 160-minutowa wersja reżyserska nie nuży.
Zdjęcia. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, dźwięk. Dźwięk, dźwięk, dźwięk, dźwięk, dźwięk. Tylko po kiego grzyba to zakończenie?
Zawiłe tak, że nie sposób pojąć wszystkich szczegółów, ale też nie to jest tu najistotniejsze. Punkt wyjścia może nie bardzo oryginalny, ale wykonanie owszem.
Czego tu nie ma? Kung-fu, steampunk, komiks, gra komputerowa, głupia komedia, kino nieme… Rezultat: chaos.
Bardzo ładne. Trochę za dużo pomysłów, więc zdarzają się drobne narracyjne babole, ale są one bez znaczenia wobec cudownego, azjatyckiego z ducha zakończenia.
Warto dla samej przyjemności oglądania cyc… znaczy, zdjęć. To jednak tylko zgrywa, a nawet udana zgrywa rozciągnięta do 90 minut zaczyna pod koniec nużyć.
Przyjemne to (choć komedii romantycznej zaskakująco tu niewiele), rzeczywiście świetnie zagrane, ale ostatecznie zbyt szablonowe, bym zrozumiał zachwyty.
Proszę czekać…