7.5/10 – Senny nastrój "Foxcatchera" przez jednych możemy być odebrany jako największa wada, a przez innych jako największa zaleta, sam zaliczam się do tej drugiej grupy.
Ten film to świetna reżyserska robota, prostymi i subtelnymi środkami Bennett Miller zbudował świetny klimat. Mimo, iż nie mieliśmy do czynienia z żadną tajemnicą, dało się wyczuć atmosferę niedopowiedzeń. Scenariusz jest prosty, ciekawy i jednocześnie zostawia duże pole do manewru dla reżysera. Tym bardziej słowa uznania należą się Millerowi za to, że nie postawił na "efekciarskość" jaką dało się wyczuć choćby w "Teorii wszystkiego" czy "Grze tajemnic".
Steve Carell, Mark Ruffalo, a także Channing Tatum zagrali chyba na maksimum swoich możliwości, każdy z nich wypadł bardzo solidnie i przekonująco w swojej roli. Nie dali mi powodu do zwątpienia w szczerość relacji między du Pontem, a braćmi Schultz.
Cała historia drużyny "Foxcatcher" jest niewątpliwie warta poznania, tym bardziej, że została zaserwowana w bardzo przyjemny sposób.
9/10 – Film piękny pod względem realizacji i świetny jeśli chodzi o treść. Perfekcyjnie wykonany szalony pomysł stworzenia filmu, który sprawia wrażenie jednego ujęcia. Po seansie stwierdzam, że Emmanuel Lubezki jest niekwestionowanym mistrzem w swoim fachu i chylę czoła przed Inarritu, który ułożył wszystko tak, że film robi wielkie wrażenie.
Jedność akcji powoduje, że "Birdman" bardzo absorbuje widza i nie można odetchnąć od wydarzeń. Wędrówka korytarzami za kulisami desek Broadwayu wciąga, tak jak wciąga cała historia Riggana Thomsona
Trójkąt relacji między bohaterami odgrywanymi przez Keatona, Nortona i Stone pozwala zaangażować się emocjonalnie w historię. Emocje tych bohaterów są bardzo szczere, za co brawa należą się całej trójce aktorów (Keaton – rola życia, Norton – lepszy był chyba tylko w Lęku pierwotnym). Świetnie wypadli również Zach Galifianakis i Naomi Watts w trochę mniejszych rolach.
Działa też to, co najważniejsze w komediodramatach/tragikomediach, czyli odpowiednie wyważenie proporcji między dramatem postaci, a komicznym absurdem sytuacji. W Birdmanie było wiele momentów, w których jednocześnie śmiałem się i czułem przygnębienie wynikające z empatii względem Riggana (bieg wśród szydzącego tłumu, walka na słowa i pięści z bohaterem Nortona). Rewelacyjne są momenty wewnętrznej walki Riggana z Birdmanem, które również niosą za sobą skrajne emocje.
Tematyka jest specyficzna i poruszane problemy mogą niektórych nie interesować, przez co rozumiem podstawowy argument „przeciw”, że film jest przegadany – rzeczywiście najważniejszym jego elementem są rozmowy między bohaterami.
Ciekawy zabieg to ścieżka dźwiękowa złożona w przeważającej mierze wyłącznie z dźwięków perkusji. Już po seansie Whiplash przekonałem się, że ten instrument może wprowadzić w prawdziwy rytm oglądania.
Po seansie jedną z pierwszych myśli było to, że „Birdman” to taka „Synekdocha, Nowy Jork” ( ode mnie 10/10 – a film praktycznie przeszedł bez echa) zrobiona „pod publikę” – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oba dzieła świetnie pokazują twórców z wygórowanym ego, którzy są pogrążeni w obsesji stworzenia dzieła życia. "Birdman" jednak przemówił do szerszej publiczności ze względu na to, że został stworzony z większym rozmachem i jest zdecydowanie lżejszy w odbiorze. Każdemu komu film Inarritu się spodobał z całą odpowiedzialnością polecam Synekdochę, Nowy Jork – myślę, że się nie zawiedzie.
8/10 – Epopeja codzienności.
Zwyczajny film, ale jednocześnie bardzo nietypowy. Było w nim wiele momentów, kiedy miałem myśl, że zaraz wydarzy się coś złego, np: jadą samochodem i bohater zapatrzył się w komórkę (myśl – wypadek), chłopiec jest w szkolnej łazience i spotyka dwóch "chuliganów" (myśl – poniżą/ pobiją go) ale nic takiego się nie działo, tylko film jak gdyby nigdy nic trwał dalej i to jest właśnie w nim bardzo fajne. Stara się pokazać życie, takim jakie jest naprawdę – bez koloryzowania, naginania faktów i to się świetnie udaje.
Sporym minusem filmu są odtwórcy ról dzieci – Ellar Coltrane i Lorelei Linklater, na początku mi w ogóle nie przeszkadzali, wręcz przeciwnie – naturalne, urocze dzieci. Jednak od okresu dojrzewania (mniej więcej połowa filmu) film za ich sprawą stopniowo siada. Jako nastolatkowie nie mają już (taka kolej rzeczy) dziecięcego uroku, a w jego miejsce nie przychodzi charyzma lub choćby jej namiastka. W sumie można stwierdzić, że takie życie, nie każdy jest charyzmatyczny. Niestety sprawia to, że "Boyhood" nie ma już tej magii, która była namacalna w pierwszej połowie filmu.
Natomiast rodzice – Patricia Arquette i Ethan Hawke przez całe 12 lat prezentują bardzo dobry równy poziom. Są bardzo naturalni, Arquette jako samotna matka i Hawke jako niespełniony ojciec.
Wielkie słowa uznania należą się Richardowi Linklaterowi za konsekwentne prowadzenie tak nietuzinkowego projektu i za uzyskanie bardzo ciekawego efektu końcowego. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie świetny montaż, który również nic nie koloryzując, pokazuje upływ czasu w taki sposób, że momentami się o tym zapomina.
Wydźwięk filmu jest bardzo nostalgiczny i według mnie smutny. Pokazuje nie tylko dojrzewanie, ale też przemijanie. Niewielu filmom udaje się to tak dobrze, jak obrazowi Linklatera.
Według mnie jest bardzo ładny i chwytliwy, ale trochę zbyt komiksowy i zupełnie nie w klimacie stalinowskiej Rosji.
9/10 – Film porywa od pierwszej do ostatniej minuty. Obserwujemy teatr jednego aktora – rewelacyjna rola Jake’a Gyllenhaala (wg mnie dotychczas najlepsza w karierze) i jednocześnie bardzo silny drugi plan z Rene Russo na czele. Scenariusz sprawia, że od razu wpadamy w sam środek akcji, a ta z każdą minutą jest coraz bardziej intensywna. „Wolny strzelec” świetnie łączy wartką akcję z bardzo ciekawym przedstawieniem postaci pod względem psychologicznym.
Gyllenhaal stworzył postać psychopaty, która jest wolna od sztampowych chwytów, balansuje na granicy szaleństwa, ale na szczęście w żadnym momencie nie przeszarżował. Jest przebiegły, tajemniczy i mimo że wiadomo o nim bardzo mało i że jest bohaterem bezsprzecznie złym, nie odczuwałem względem niego negatywnych emocji (równocześnie potępiając jego czyny).
„Wolny strzelec” to świetne połączenie filmu psychologicznego z sensacyjnym.
Na pierwszy rzut oka ze sporą częścią twoich typów się zgadzam. Jak nadrobię te filmy, których nie widziałem to napiszę więcej o swoich ocenach i faworytach ;)
7/10 – Standardowy film biograficzny. Jednocześnie bardzo dobrze poprowadzony i nie popada w ckliwość. Historia Hawkinga broni się sama, ale i tak twórcy wykorzystali jej potencjał. "Teoria wszystkiego" potrafi przykuć uwagę na całe dwie godziny, nawet jeśli zna się dobrze przedstawioną historię.
Wielkim atutem filmu jest gra aktorska – bardzo dobra Jones i Redmayne, który – odnoszę wrażenie – został stworzony do tej roli. Mam na myśli nie tylko to, że wykazał się dużymi umiejętnościami i zasłużenie zbiera pochwały, ale też fakt fizycznego podobieństwa do prawdziwego Hawkinga. Nie mogę uniknąć porównania kreacji Redmayne’a, z tą którą stworzył Benedict Cumberbatch w 2004 roku w filmie "Hawking". To porównanie, jak i porównanie obu filmów zdecydowanie wygrywają Eddie Redmayne i "Teoria wszystkiego".
8/10 – Jedna z najlepszych animacji, jakie widziałem. Podziwiam twórców za trud jaki włożyli w wykonanie tego filmu. Kilka lat pracowali nad niespełna 90 minutami materiału. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach – mistrzostwo pod względem technicznym.
Ciekawa fabuła, kultowi już bohaterowie i błyskotliwy humor – to wszystko sprawia, że efekt końcowy świetnie się ogląda. Świetne są nawiązania do innych filmów (na czele z KicKongiem).
"Klątwa królika" całkowicie zasłużenie została uhonorowana Oscarem za najlepszą animację.
3/10 – Kilkadziesiąt mniej lub bardziej powiązanych ze sobą scen, które są mniej lub bardziej zabawne, życiowe czy smutne. Całość jest za to po prostu nudna. Reżyser chciał opowiedzieć o życiu poprzez proste scenki i jak najbardziej mu się to udało, ale to wcale nie oznacza, że film jest udany.
Z opisów wywnioskowałem, że dostanę prawdziwy komediodramat z dużą dawką czarnego humoru i surrealizmu i niestety żadne z moich oczekiwań nie zostało spełnione. Film ani razu dobrze nie uderza w dramatyczną strunę, a momenty, w których się uśmiechnąłem policzyłbym na palcach jednej ręki, z zapasem.
Na plus zaliczam zdjęcia i scenografię. Wszystkie scenki są nakręcone przez statyczną kamerę i każdy kadr jest bardzo ładnie wypełniony i zainscenizowany.
Za to bardzo bardzo dużym minusem filmu jest muzyka, która dobrze nadawałaby się na festyn, a w "Do ciebie, człowieku" ma prawdopodobnie spotęgować komizm, groteskę (których jak już wspomniałem brakuje). W efekcie irytuje i ciężko być wobec niej obojętnym.
McKellen jako Sherlock na emeryturze to idealny wybór, natomiast optymizmem nie napawa postać reżysera…
Proszę czekać…