Czasem zza ośmiogodzinnych węgierskich dramatów i Avengersów wyziera do bólu klasyczne, świetne kino. Tu było blisko, ale ostatni akt to straszne męczybulstwo.
Ostatnie ujęcie powinno trwać 5 min., ale to i tak cudny miks skandynawskiej dziwaczności, komedii z USA i azjatyckiej czułości. Tyle że gadają po węgiersku.
Niby Farhadi przeżuwa cały czas tę samą bułę, ale – jak to zwykle u niego – człowiek tkwi w szczegółach.
Początek dramatyczny, niemal groteskowy w swojej egzaltowanej emocjonalności. Potem lepiej, ale lepsza telenowela to wciąż telenowela.
Hepburn i Grant są nieziemscy, ale całość wypada tylko umiarkowanie zabawnie, bo niektóre żarty były stare nawet wtedy, a jej bohaterka jest tak nieznośna…!
Nieźle, nominacja do Oscara dla filmiku pokazowego nowej technologii. Szkoda, że nie dla jakiegoś filmu.
Poszedłem, "bo syn Perkinsa", a tu nagle szczęka mi się zaczęła obluzowywać. Znakomity klimat (muzyka!), brak jumpscare’ów i ciekawe źródło zachowań bohaterki.
Słabe piosenki i za mało Scarlett, ale poza tym to bardzo zacna rzemieślnicza robota. Zwierzaki z komputera lepsze niż prawdziwe.
Jedna konkretna sekwencja akcji pokazuje, jak dobrze mogłoby być. Wszystko poza tym jedzie na autopilocie.
Niewątpliwie słabiej (głupawy romans i mniej paradoksów), ale jako przygodówka wciąż sprawdza się bez zarzutu.
Proszę czekać…