Sceny akcji w sumie niczego nie urywają, a mimo to mamy dobry film akcji. Bo ma kozackiego villaina (w końcu!) i jest autentycznie o czymś (w końcu!).
Kawase tym razem przegięła i wyszedł jej kicz. Niby doceniam pomysł na warstwę wizualną i konsekwencję w jego realizacji, ale jakież to było męczące…
Ósemka może trochę na wyrost, ale jest to całkiem błyskotliwe, stylistycznie wyśmienite i koncertowo zagrane. Po co więc marudzić?
Zakomite ogrywanie przestrzeni domu, ale poziom prowadzenia narracji, wprowadzania faktów i łączenia ich w całość – dramatyczny.
Bardzo dosłowny, może momentami za bardzo, ale przy tym tak kapitalnie zrobiony, z tyloma mocnymi momentami, że pozostaje tylko rozłożyć ręce i się poddać.
Zestarzał się pod wieloma względami, ale nie pod tym najważniejszym – ostrze Buñuelowskiej satyry nie zardzewiało.
McDonagh zawsze zachwyca mnie tym, jak w tej swojej wulgarnej konwencji potrafi chwytać prawdziwe emocje. Parę niepotrzebnych momentów razi tylko trochę. 8+
Łączenie arthouse’u z gatunkiem zawsze in my heart. Jasne, tu nie gra milion rzeczy, ale określanie tego mianem nieporozumienia uważam za nieporozumienie. 6?
Pierwszorzędna robota filmowa, ale im dalej od seansu, tym większymi literami pisze mi się w głowie: i co z tego? 100% dobrze naoliwionej maszyny, 0% duszy.
Ma na siebie wizualny pomysł i nie waha się go używać. Pewne problemy wynikają – jak zwykle w takich filmach – z tego, że postacie bez potrzeby otwierają usta.
Proszę czekać…