Jak na Tsaia to film akcji (kamera się rusza!). A ileż tu humoru i romantyzmu! I smutku, i melancholii. I arbuzów. Szkoda, że finał młotkiem pisany.
Druga połowa to niespójne dziwadło, choć jeśli wszystko rozsupłać, okazuje się, że przekaz jest konkretny i sensowny. Na deser świetny montaż.
Genialny w swojej prostocie pomysł zrealizowany w iście cyrkowy, na przemian nieznośny i brawurowy sposób.
Been there, done that. Przelewa się to przez ekran bez żadnych emocji, bez wyrazistego stylu, bez porządnego montażu, itd., itp. Brad trochę ratuje.
Przekonująca wizja. Doskonałe zdjęcia, przedziwny montaż. Im dalej w film, tym lepiej, bo śmielej i bardziej bezpośrednio. Tylko jedno pytanie: co z in vitro?
Środkowa sekwencja mówi wszystko – to takie porno dla kinomanów w ogóle, a dla fanów Hitchcocka w szczególe.
Wspaniałe operowanie przestrzenią i dźwiękiem, kultowa muzyka. Trochę szkoda końcowej bieganiny – jasne, prawa gatunku, ale napięcie jednak nieco siada.
Wright znów o tym samym, znów w swoim stylu, a jednak znów inaczej. Trzeba niesamowitej wyobraźni, by tak zabawiać się konwencjami i być przy tym tak zabawnym.
Przedurny scenariusz i wyśmienita zabawa – Carpenterowi wiele razy udało się takie połączenie, co zasługuje na szacunek. Jakby jeszcze miał lepszych aktorów…
Zapowiada się bardzo tajemniczo, potem trochę za mocno skręca w rejony płaczliwego melodramatu. Pozostaje wciągający, oniryczny klimat.
Proszę czekać…